Coburn zaśmiał się i powiedział do Stauffera: – Zrozumieliśmy wiadomość. Dochodziła piąta rano. Nie było już czasu na rozmowy.
– Trzymaj się, Jay – powiedział Stauffer zduszonym głosem. – Nie wychylaj się za bardzo, słyszysz?
– Na pewno.
– Powodzenia.
– Cześć, Merv. Coburn odłożył słuchawkę.
O świcie Rashid wyjechał jednym z wozów, aby zbadać okolicę. Musiał znaleźć przejazd bez blokad. Jeśli w okolicy będą ciężkie walki, grupa rozważy odłożenie wyjazdu na dwadzieścia cztery godziny.
Jednocześnie Coburn wyjechał drugim „Range Roverem”, aby spotkać się z Gholamem. Przekazał mu pieniądze na najbliższą wypłatę dla personelu „Bukaresztu” i nic mu nie wspomniał o tym, że będzie mu przekazywać wiadomości dla Dallas. Chodziło o zachowanie pozorów normalności, tak aby dopiero po paru dniach pozostali pracownicy irańscy zaczęli podejrzewać, że amerykańskich szefów nie ma już w Teheranie.
Kiedy wrócił do domu Dvoranchików, omawiano właśnie, kto pojedzie którym samochodem. Ustalono, że Rashid oczywiście powinien kierować pierwszym, z Simonsem, Billem i Keane’em Taylorem w roli pasażerów. W drugim wozie mieli pojechać Coburn, Paul i Gayden.
– Coburn – powiedział Simons – nie masz prawa spuścić Paula z oka, dopóki obaj nie znajdziecie się w Dallas. Taylor, to samo dotyczy ciebie i Billa.
Wrócił Rashid i powiedział, że ulice są wyjątkowo spokojne.
– Dobra – stwierdził Simons – teatrzyk rusza w drogę.
Keane Taylor i Bill wyszli napełnić zbiorniki „Range Roverów” z beczki. Paliwo musieli przetoczyć na zasadzie naczyń połączonych: jedyną metodą było zassać je ustami. Taylor nałykał się przy tym tyle benzyny, że po powrocie do domu zaczął wymiotować. I przynajmniej ten jeden raz nikt się z niego nie śmiał.
Coburn miał trochę pigułek na otrzeźwienie, które kupił, według polecenia Simonsa, w teherańskiej aptece. On i Simons byli na nogach dwadzieścia cztery godziny, wzięli więc teraz po pigułce, aby nie zasnąć.
Paul opróżnił kuchnię ze wszystkich nie psujących się produktów spożywczych: herbatników, ciastek w foremkach, puszek z puddingiem i sera. Nie było to zbyt pożywne, ale wystarczało do zapchania żołądków.
– Sprawdź, czy wzięliśmy kasety – szepnął Coburn do Paula. – Niech nam coś gra w samochodzie.
Bill załadował do samochodów koce, latarki i otwieracze do puszek. Byli gotowi. Wyszli na zewnątrz.
– Paul, poprowadź, proszę, drugi samochód – odezwał się Rashid, kiedy wsiadali do samochodów. – Jesteś dość ciemny, aby ujść za Irańczyka, jeśli się nie będziesz odzywał.
Paul popatrzył na Simonsa, który lekko skinął głową. Paul zajął miejsce za kierownicą.
Wyjechali z podwórza na ulicę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gdy Grupa „Podejrzanych” odjeżdżała z podwórza domu Dvoranchików, Ralph Boulware był na lotnisku w Istambule, oczekując na Rossa Perota.
Boulware miał co do Perota dość mieszane uczucia. Kiedy przyszedł do EDS, był technikiem, teraz zaś pracował jako dyrektor. Miał wspaniały duży dom w białej dzielnicy Dallas i dochody, o których niewielu czarnych Amerykanów mogło w ogóle marzyć. Zawdzięczał to wszystko EDS oraz polityce promowania talentów, stosowanej przez Perota. Nie dostał oczywiście tego wszystkiego za darmo, dostał to za tęgą głowę, ciężką pracę i rzutkość w interesach. Tym, co miał za darmo, była możliwość pokazania swojej forsy.
Z drugiej strony Boulware podejrzewał, że Perot chciał zawładnąć swoimi ludźmi bez reszty. Dlatego właśnie byli żołnierze dobrze dawali sobie radę w EDS – nie krępowała ich dyscyplina i byli przyzwyczajeni do dwudziestoczterogodzinnego dnia pracy. Boulware obawiał się, że pewnego dnia będzie musiał zdecydować, czy należy jeszcze do siebie, czy do Perota.
Podziwiał Perota za wyjazd do Iranu. W przypadku człowieka tak bogatego, tak wygodnie urządzonego i strzeżonego, wystawianie tyłka na pierwszą linię, tak jak to robił, wymagało sporej odwagi. Prawdopodobnie trudno byłoby znaleźć innego przewodniczącego zarządu jakiejkolwiek amerykańskiej korporacji, który nie dość, że ułożył plan ryzykownej akcji, to jeszcze brał w niej udział.
Tu znowu Boulware zastanawiał się – zastanawiał się przez całe życie – czy naprawdę mógłby kiedykolwiek zaufać białemu człowiekowi.
Wydzierżawiony Boeing 707 Perota wylądował o szóstej rano. Boulware wszedł na pokład. Ogarnął bogaty wystrój szybkim spojrzeniem i zaraz o nim zapomniał – spieszyło mu się.
Usiadł obok Perota.
– Mam za pół godziny samolot, więc muszę się streszczać – powiedział. – Nie kupisz tu helikoptera ani awionetki.
– Dlaczego?
– To jest sprzeczne z prawem. Możesz wyczarterować samolot, ale nie zabierze cię on wszędzie tam, gdzie byś zechciał. Czarterujesz na określony kurs.
– Kto tak mówi?
– Prawo. Poza tym, czartery zdarzają się tak rzadko, że od razu miałbyś na karku urzędników zadających pytania, co mogłoby nie być ci na rękę. Teraz…
– Chwileczkę, Ralph, nie tak szybko – przerwał Perot. Błysk w jego oczach mówił „ja tu jestem szefem”. – A gdybyśmy dostali helikopter z innego kraju i sprowadzili go tutaj?
– Jestem tu od miesiąca i przyjrzałem się wszystkiemu dokładnie. Nie możesz wynająć helikoptera, nie możesz wynająć samolotu, a ja muszę teraz wyjechać, aby spotkać Simonsa na granicy.
Perot wyprostował się.
– W porządku. Jak masz zamiar się tam dostać?
– Pan Fish załatwił nam autobus. Jest już w drodze. Jechałem nim, ale musiałem zostać w tyle, żeby spotkać się z tobą. Polecę do Adany – to mniej więcej w połowie drogi – i tam dogonię autobus. Mam ze sobą Ilsmana, faceta z wywiadu, a także drugiego faceta do tłumaczenia. Kiedy tamci mają dotrzeć do granicy?
– Jutro o drugiej po południu.
– Nie będzie łatwo. Zobaczę się z wami później.
Wrócił biegiem do terminalu, akurat aby zdążyć na samolot. Ilsman, tłusty tajniak, oraz tłumacz – Boulware nie znał jego nazwiska, nazywał go „Charlie Brown” – byli już na pokładzie. Wystartowali o szóstej trzydzieści.
Polecieli na wschód, do Ankary, gdzie czekali kilka godzin na kolejne połączenie. W południe dotarli do Adany, niedaleko biblijnego miasta Tars, w południowo – centralnej Turcji.
Autobusu nie było. Czekali godzinę, w końcu Boulware stracił nadzieję, że przyjedzie. Razem z Ilsmanem i „Charlie Brownem” poszedł do informacji i zapytał o połączenie lotnicze z Adeny do Wan, miasta położonego jakieś sto mil od zbiegu granic.
Nie było w ogóle lotów do Wan.
– Zapytaj, czy możemy wyczarterować jakiś samolot – polecił „Charliemu” Boulware.
„Charlie” zapytał.
– Nie ma tu samolotów do wyczarterowania – brzmiała odpowiedź.
– Czy możemy kupić jakiś samochód?
– Samochody są w tej części kraju rzadkością.
– Nie ma w mieście handlarzy używanych wozów?
– Jeśli nawet są, nie będą nic mieli.
– Czy jest jakikolwiek sposób, by dostać się stąd do Wan? – Nie. Przypominało to dowcip o turyście, który spytawszy chłopa o drogę do Londynu, słyszy w odpowiedzi: „Gdybym jechał do Londynu, nie zaczynałbym stąd”. Wyszli z terminalu i stanęli obok pokrytej kurzem drogi. Nie było nawet chodnika. Prawdziwe zadupie. Boulware czuł się załamany. Jak dotąd szło mu łatwiej niż reszcie ratowniczej grupy, nie był nawet w Teheranie. Teraz, gdy przyszła jego kolej, wyglądało to, jakby miał przegrać. A Boulware nienawidził porażek. Zobaczył zbliżający się samochód z jakimiś tureckimi znakami na boku.
– Hej! – krzyknął. – Czy to taksówka?
– Tak – odparł „Charlie”.
– Do diabła, bierzemy taksówkę!
„Charlie” zatrzymał samochód i wsiedli do środka.
– Powiedz mu, że chcemy jechać do Wan – mruknął Boulware. Kierowca ruszył. Po kilku sekundach zapytał o coś i „Charlie przetłumaczył”.
– Co za Wan?
– Powiedz mu, że Wan w Turcji. Kierowca zatrzymał samochód.
– On pyta, czy wiecie, jak to daleko – powiedział „Charlie”. Boulware nie był pewien, ale pamiętał, że gdzieś w połowie drogi przez Turcję.
– Powiedz mu, że tak.
– Nie zabierze nas – oznajmił „Brown” po kolejnej krótkiej wymianie zdań.
– Czy zna kogoś, kto to zrobi? Kierowca odpowiedział wzruszeniem ramion.
– Zabierze nas na postój taksówek, tam będziemy mogli popytać.
– Dobra.
Wjechali do miasta. Postój był po prostu jeszcze jednym kawałkiem zakurzonej drogi. Stało tam kilka samochodów, jeden starszy od drugiego.
Ilsman zaczął rozmawiać z kierowcami. Boulware i „Charlie” znaleźli mały sklepik i kupili torebkę jaj na twardo. Gdy wyszli, Ilsman już znalazł kierowcę i targował się o cenę. Taksówkarz dumnie wskazał swój samochód, którego widok wprawił Boulware’a w przerażenie. Był to mniej więcej piętnastoletni „Chevrolet”, na oko wciąż jeszcze jeżdżący na oryginalnych oponach.
– Mówi, że będziemy potrzebować jakiegoś jedzenia – rzekł „Charlie”.
– Mam trochę jajek.
– Możemy potrzebować więcej.
Boulware wrócił do sklepu i kupił dziesięć kilogramów pomarańczy. Wsiedli do „Chevroleta” i pojechali na stację benzynową. Kierowca kupił zapasowy kanister, napełnił go benzyną i włożył do bagażnika.