– W porządku – zgodził się Coburn. Rashid wyglądał na zmartwionego.
– To są źli ludzie – wyszeptał. – Nie ufajcie im. Musimy się stąd wydostać. Coburn nie był pewien, czy ufa Kurdom, ale był całkowicie przekonany, że gdyby Amerykanie próbowali teraz wyjechać, narobiliby sobie kłopotów. Zauważył, że jeden ze strażników ma karabin typu G3.
– Hej, to naprawdę ładna broń – rzucił. Strażnik chyba zrozumiał i uśmiechnął się.
– Nigdy przedtem takiego nie widziałem – ciągnął Coburn. – Jak się go ładuje?
– Ładować… tak – powiedział strażnik, pokazując.
Usiedli. Strażnik objaśnił mu zasadę działania karabinu. Pomagając sobie gestami, mówił po angielsku wystarczająco, by można go było zrozumieć.
W pewnej chwili Coburn zdał sobie sprawę, że to on trzyma broń. Powoli się odprężał.
Inni chcieli wziąć prysznic, ale Gayden, który wszedł pierwszy, zużył całą ciepłą wodę. Paul mimo to wykąpał się. Przyzwyczaił się ostatnio do zimnych pryszniców.
Tłumacz opowiedział im trochę o sobie. Studiował w Europie i był w domu na wakacjach, gdy złapała go rewolucja i uniemożliwiła powrót na uniwersytet – stąd właśnie wiedział, że lotnisko jest zamknięte.
– Czy możemy jeszcze raz spróbować zadzwonić? – spytał go Coburn o północy.
– Oczywiście – odparł.
Pod eskortą jednego ze strażników wrócili do miasta, na pocztę. Była jeszcze otwarta, ale połączenia z Teheranem nie otrzymali. Coburn czekał do drugiej w nocy, po czym zrezygnował. Gdy wrócili do pałacu przy zaporze, wszyscy byli już pogrążeni w głębokim śnie.
Coburn położył się.
Wciąż żyli, pocieszał się, a to już dużo. Nikt nie wiedział, co ich jeszcze czekało przed granicą. Jutro jednak będzie dosyć czasu, aby się o to martwić.
Rozdział dwunasty
– Obudź się, Coburn! Dalej, jedziemy!
Chropowaty głos Simonsa wdarł się w sen Coburna. Otworzył oczy, myśląc:
„Gdzie jestem?”
W pałacu szacha w Mahabadzie. Niech to diabli.
Wstał.
Simons szykował całą grupę do drogi, ale nie było nawet śladu strażników. Widocznie wszyscy jeszcze spali. Amerykanie narobili sporo hałasu i w końcu Kurdowie wyłonili się z królewskich apartamentów.
– Powiedz im, że musimy jechać, śpieszy nam się, przyjaciele czekają na nas na granicy – polecił Rashidowi Simons.
Rashid przetłumaczył.
– Musimy poczekać – odezwał się po chwili. Simonsowi nie podobało się to.
– Na co?
– Oni wszyscy chcą się wykąpać.
– Nie widzę potrzeby pośpiechu – odezwał się Keane Taylor. – Większość z nich nie kąpała się co najmniej od roku, chyba jeden dzień ich nie zbawi.
Simons hamował swoją niecierpliwość przez pół godziny, po czym kazał Rashidowi, aby ten powtórzył strażnikom, że grupa musi się spieszyć.
– Musimy zobaczyć łazienkę szacha – powiedział Rashid.
– Widzieliśmy ją, do cholery – warknął Simons. – Po co ta zwłoka? Wszyscy zebrali się w apartamentach i w sposób pełen szacunku – aby się nie narazić – wychwalali skandaliczny przepych nie używanego pałacu.
W dalszym ciągu jednak strażnicy nie chcieli ruszyć się z miejsca. Coburn zastanawiał się, co się dzieje. Czy zmienili zamiar odwiezienia Amerykanów do następnego miasta? Czy Bolourian zebrał w nocy informacje na temat EDS? W takim razie długo by tu nie posiedzieli…
W końcu zjawił się młody tłumacz. Okazało się, że strażnicy czekali właśnie na niego. Plan nie uległ zmianie: grupa Kurdów miała towarzyszyć Amerykanom w następnym etapie ich podróży.
– Mamy przyjaciół w Rezaiyeh – odezwał się Simons. – Wolelibyśmy być zaprowadzeni do nich, niż do przywódcy miasta.
– To niebezpieczne – odparł tłumacz. – Na północ stąd trwają zacięte walki – Tebriz jest ciągle w rękach zwolenników szacha. Muszę przekazać was ludziom, którzy mogą zapewnić wam ochronę.
– W porządku, ale czy możemy wreszcie wyjechać?
– Jasne. Ruszyli w drogę.
Wjechali do miasta, gdzie kazano im się zatrzymać pod jakimś domem. Tłumacz wszedł do środka, a wszyscy czekali. Ktoś kupił chleb i serek topiony na śniadanie. Coburn wysiadł ze swojego samochodu i podszedł do drugiego.
– Co się tam znowu dzieje? – zapytał.
– To jest dom mułły – wyjaśnił Rashid. – Pisze on właśnie list do mułły Rezaiyeh, w naszej sprawie.
Minęła prawie godzina, zanim tłumacz wyszedł z obiecanym listem.
Następnie pojechali na posterunek policji, gdzie zobaczyli pojazd mający ich eskortować: duży, biały ambulans, z błyskającym czerwonym światłem na dachu, wybitymi szybami i nabazgranym na boku czerwonym pisakiem fluorescencyjnym napisem w farsi, prawdopodobnie głoszącym: „Komitet Rewolucyjny Mahabadu” albo coś w tym guście. Samochód pełen był uzbrojonych Kurdów.
A mieli podróżować nie rzucając się w oczy…
W końcu wydostali się na szosę. Kolumnę otwierał ambulans.
Simons był niespokojny z powodu Dadgara. W Mahabadzie najwyraźniej nikt nie dostał polecenia szukania Paula i Billa, ale Rezaiyeh było dużo większym miastem. Simons nie wiedział, czy władza Dadgara sięgała na prowincję, wiedział natomiast, że jak dotąd zawsze zdumiewał on wszystkich swoim poświęceniem i zdolnością przetrwania zmian rządu. Simons wolałby, by grupa nie musiała stawać przed władzami w Rezaiyeh.
– Mamy dobrych przyjaciół w Rezaiyeh – odezwał się do młodego tłumacza. – Gdybyście mogli zawieźć nas do ich domu, bylibyśmy tam bezpieczni.
– O nie – odparł tłumacz. – Jeżeli nie wypełnię rozkazów i coś wam się stanie, będą cholerne kłopoty.
Simons zrezygnował. Było jasne, że są w równym stopniu gośćmi, jak więźniami Kurdów. Rewolucję w Mahabadzie charakteryzowała raczej komunistyczna dyscyplina, niż muzułmańska anarchia i jedynym sposobem pozbycia się eskorty byłoby użycie siły. A Simons nie był jeszcze zdecydowany na rozpoczęcie walki. Zaraz za miastem ambulans zjechał z drogi i zatrzymał się przy małej kafejce.
– Dlaczego stajemy? – spytał Simons.
– Śniadanie – rzucił tłumacz.
– Obejdziemy się bez śniadania – powiedział z naciskiem Simons.
– Ale…
– Obejdziemy się bez śniadania!
Tłumacz wzruszył ramionami i krzyknął coś do wysiadających z ambulansu Kurdów. Wsiedli z powrotem i konwój ruszył.
Późnym rankiem dojechali do przedmieść Rezaiyeh. Drogę jak zwykle zagradzała blokada. Wyglądała poważniej, niż poprzednie – zbudowano ją na sposób wojskowy, ze stojących pojazdów, worków z piaskiem i drutu kolczastego. Konwój zwolnił, a uzbrojony strażnik machając rękami nakazał im zjechać z drogi i zatrzymać się na podjeździe do stacji benzynowej, zamienionej na posterunek dowództwa. Karabiny maszynowe w budynku obejmowały swym zasięgiem cały podjazd.
Kierowcy ambulansu nie udało się zahamować dosyć wcześnie i samochód wjechał prosto w płot z drutu kolczastego.
Oba „Range Rovery” zatrzymały się łagodnie i ustawiły równo.
Ambulans został natychmiast otoczony przez strażników i rozpoczęła się dyskusja. Rashid i tłumacz podeszli, aby się włączyć. Rewolucjoniści z Rezaiyeh nie od razu chcieli przyjąć do wiadomości, że ci z Mahabadu są po ich stronie. Byli to Azerbejdżanie, nie Kurdowie, i dyskusja toczyła się zarówno po turecku, jak i w farsi.
Wyglądało na to, że żądano od Kurdów, aby oddali broń, a ci gniewnie odmawiali. Tłumacz pokazywał pismo od mułły Mahabadu. Przestano zwracać większą uwagę na Rashida.
W końcu tłumacz i Rashid wrócili do samochodu.
– Zabierzemy was do hotelu – powiedział tłumacz. – A potem pojadę zobaczyć się z mułłą.
Ambulans zaplątał się dokumentnie w drut kolczasty i zanim mogli ruszyć, trzeba było go uwolnić. Strażnicy z blokady odeskortowali ich do miasta.
Jak na irańską prowincję było ono duże. Miało sporo betonowych i kamiennych budynków oraz kilka brukowanych ulic. Konwój zatrzymał się na głównej ulicy. Słychać było odległe krzyki. Rashid z tłumaczem weszli do jakiegoś budynku, prawdopodobnie hotelu. Pozostali czekali.
Coburn poczuł kolejny przypływ optymizmu. Nie wsadza się więźniów do hotelu przed zastrzeleniem ich. To były po prostu jakieś rewolucyjne formalności.
Odległe okrzyki stały się głośniejsze i na końcu ulicy pojawił się tłum.
– Co to jest, u diabła? – spytał Coburn, siedzący w drugim samochodzie. Kurdowie wyskoczyli z ambulansu i otoczyli dwa „Range Rovery”, tworząc klin przed prowadzącym samochodem. Jeden z nich wskazał na drzwi Coburna i zrobił ruch, jakby przekręcał klucz.
– Zablokujcie drzwi – polecił wszystkim Coburn.
Tłum podszedł bliżej. Coburn zdał sobie sprawę, że był to rodzaj ulicznej parady. Na przedzie pochodu szła spora grupa oficerów w podartych mundurach. Jeden z nich płakał.
– Wiecie co? – odezwał się Coburn. – Wygląda na to, że wojsko właśnie poddało się i pędzą oficerów wzdłuż głównej ulicy.
Mściwy tłum przepłynął wokół samochodów, szturmując i popychając kurdyjskich strażników oraz rzucając przez szyby wrogie, pełne nienawiści spojrzenia. Kurdowie nie poddawali się i usiłowali odepchnąć tłum od samochodów. Wyglądało, jak gdyby za chwilę miało się to przemienić w walkę.