Выбрать главу

Przy wyjeździe z miasta nagle zahamował, wychylił się przez okno i gwałtownie zamachał na zbliżającą się taksówkę.

– Rashid, co ty, do cholery robisz?! – ryknął Simons.

Rashid bez słowa wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku taksówki.

– Chryste Panie! – jęknął Simons.

Rashid porozmawiał przez chwilę z taksówkarzem, po czym ten odjechał.

– Poprosiłem go, żeby pokazał nam wyjazd z miasta bocznymi uliczkami – wyjaśnił Rashid. – Jest tu jedna blokada, którą chcę ominąć, bo siedzą na niej uzbrojone dzieciaki i nie wiem, co mogą wymyślić. Taksówkarz ma już pasażera, ale zaraz będzie wracał. Poczekamy.

– Nie będziemy czekać diabli wiedzą jak długo – powiedział Simons. Taksówka wróciła po dziesięciu minutach. Poprowadziła ich przez ciemne, nie brukowane ulice, aż do głównej drogi. Taksówkarz skręcił w prawo, Rashid za nim, szybko biorąc zakręt. Po lewej stronie, dosłownie o kilka jardów, znajdowała się blokada, którą chciał ominąć. Kilkunastoletni chłopcy strzelali w powietrze. Taksówka i dwa „Range Rovery” odjechały daleko za zakręt, zanim dzieciaki zorientowały się, że ktoś przemknął im przed nosem.

Pięćdziesiąt jardów dalej Rashid zajechał na stację benzynową.

– Po jaką cholerę stajesz? – spytał Keane Taylor.

– Musimy zatankować.

– Mamy baki napełnione w trzech czwartych, aż nadto, by przekroczyć granicę. Spływajmy stąd!

– W Turcji mogą być duże kłopoty z dostaniem benzyny.

– Rashid, jedźmy! – polecił Simons. Rashid wyskoczył z samochodu.

Po napełnieniu zbiorników Rashid wciąż jeszcze targował się z taksówkarzem, oferując mu sto riali – trochę więcej niż dolara – za wyprowadzenie ich z miasta.

– Rashid, daj mu garść pieniędzy i jedźmy! – powiedział Taylor.

– Chce za dużo – wyjaśnił Rashid.

– Boże święty! – jęknął Taylor.

Rashid zgodził się zapłacić taksówkarzowi dwieście riali i wrócił do „Range Rovera”.

– Nabrałby podejrzeń, gdybym się nie targował – wyjaśnił. Wyjechali za miasto. Droga wiła się, prowadząc coraz wyżej w góry.

Nawierzchnia była dobra i szybko posuwali się naprzód. Po jakimś czasie szosa zaczęła prowadzić wzdłuż granicy. Po obu stronach były głębokie, zalesione wąwozy.

– Po południu, mniej więcej gdzieś tutaj był punkt kontrolny – odezwał się Rashid. – Może poszli do domu?

W świetle reflektorów spostrzegli dwóch mężczyzn stojących przy drodze i machających rękami w ich kierunku. Nie było bariery. Rashid nie hamował.

– Chyba lepiej stańmy – zaczął Simons. Rashid jechał dalej, mijając już obu mężczyzn.

– Powiedziałem stój! – wrzasnął Simons. Rashid zatrzymał się. Bill spojrzał przez przednią szybę.

– Popatrzcie tylko na to – rzekł.

Kilka jardów w przedzie dostrzegli most nad parowem. Z obu jego stron zaczęli wynurzać się członkowie jakiegoś szczepu. Było ich coraz więcej – trzydziestu, czterdziestu – i byli uzbrojeni po zęby.

Wyglądało to na zasadzkę. Gdyby samochody próbowały przedrzeć się rozpędem, oberwałyby sporo pocisków.

– Dzięki Bogu, że zatrzymaliśmy się – wydyszał z przejęciem Bill.

Rashid wyskoczył z samochodu i zaczął rozmawiać. Napastnicy założyli w poprzek mostu łańcuch i otoczyli „Rovery”. Szybko stało się jasne, że byli wrogo usposobieni. Takich ludzi grupa do tej pory nie spotkała. Okrążyli samochody, rzucając do środka nienawistne spojrzenia i podnosząc karabiny. Dwóch czy trzech z nich zaczęło wrzeszczeć na Rashida.

„To naprawdę irytujące – pomyślał Bill – zajechać tak daleko, pokonując tyle niebezpieczeństw i przeciwności losu, tylko po to, żeby zostać zatrzymanym przez gromadę głupich chłopów. Może zadowoliliby się tymi dwoma wspaniałymi Range Roverami i wszystkimi naszymi pieniędzmi? Kto wie?”

Zrobiło się jeszcze gorzej: napastnicy zaczęli szturchać i popychać Rashida.

„Za chwilę będą strzelać” – pomyślał Bill.

– Nie róbcie nic – powiedział Simons. – Siedźcie w samochodzie i pozwólcie Rashidowi załatwić sprawę.

Bill doszedł do wniosku, że Rashid potrzebuje pomocy. Wyciągnął z kieszeni różaniec i zaczął się modlić. Odmówił wszystkie modlitwy, jakie znał. „Jesteśmy teraz w rękach Boga – pomyślał. – Tylko cud mógłby nas uratować”.

Siedzący w drugim samochodzie Coburn zamarł, gdy stojący na zewnątrz napastnik skierował karabin prosto w jego głowę.

Siedzącego z tyłu Gaydena ogarnęło przerażenie.

– Jay! – wyszeptał. – Zablokuj drzwi!

Coburn poczuł, jak do gardła napływa mu histeryczny śmiech.

* * *

Rashid poczuł, że znalazł się na krawędzi śmierci. Ci napastnicy byli bandytami i zabiliby człowieka choćby za jego płaszcz – nie sprawiało im to żadnej różnicy. Rewolucja nic dla nich nie oznaczała. Nieważne, kto był u władzy – oni nie uznawali żadnego rządu, nie podporządkowywali się żadnym prawom. Nie mówili nawet w farsi, najpowszechniejszym języku Iranu, lecz po turecku.

Otoczyli go ciasno, wrzeszcząc na niego w jednym języku, podczas gdy on odkrzykiwał im w drugim. Nie prowadziło to do niczego. „Dojdzie do tego, że nas wystrzelają”, pomyślał Rashid.

Usłyszał warkot silnika samochodowego – para reflektorów zbliżała się od strony Razaiyeh. Był to „Land Rover”. Zatrzymał się i wyskoczyli z niego trzej mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie długi czarny płaszcz. Napastnicy odnosili się do niego z szacunkiem.

– Poproszę o wasze paszporty – zwrócił się do Rashida.

– Już się robi – odparł.

Poprowadził mężczyznę do drugiego „Range Rovera” – w pierwszym siedział Bill i Rashid chciał, żeby człowiek w płaszczu znudził się oglądaniem paszportów, zanim dojdzie do niego. Zastukał w szybę i Paul ją opuścił.

– Paszporty.

Wyglądało na to, że mężczyzna miał już kiedyś do czynienia z paszportami. Dokładnie zbadał każdy z nich, porównując fotografię z twarzą właściciela. Potem, doskonałą angielszczyzną, zaczął zadawać pytania: Miejsce urodzenia? Adres zamieszkania? Data urodzenia? Na szczęście Simons kazał Paulowi i Billowi nauczyć się wszystkich szczegółów zawartych w ich fałszywych paszportach, więc Paul był w stanie bez wahania odpowiadać na wszystkie pytania człowieka w płaszczu.

Nieco ociągając się, Rashid zaprowadził go do pierwszego „Range Rovera”. Bill zamienił się miejscami z Keanem Taylorem i siedział teraz w głębi, daleko od światła.

Wszystko odbyło się tak samo. Na końcu mężczyzna obejrzał paszport Billa.

– To nie jest zdjęcie tego człowieka – odezwał się.

– Owszem, jest – tłumaczył gorączkowo Rashid. – On był ostatnio bardzo chory. Schudł i jego skóra zmieniła barwę. Czy nie rozumie pan, że jest umierający? Musi powrócić do Ameryki najszybciej, jak to możliwe, żeby otrzymać odpowiednią opiekę lekarską, a pan mu w tym przeszkadza. Chce pan, żeby umarł, dlatego że Irańczycy nie mają litości dla chorego człowieka? Czy w ten sposób dba pan o honor naszego kraju? Czy…

– Oni są Amerykanami – przerwał mężczyzna. – Proszę za mną. Odwrócił się i poszedł do stojącego przy moście małego baraku z cegieł. Rashid wszedł za nim.

– Nie macie prawa nas zatrzymywać – powiedział. – Dostałem instrukcje od Komitetu Rewolucji Islamskiej w Rezaiyeh, aby odeskortować tych ludzi do granicy. Opóźnianie naszego wyjazdu jest kontrrewolucyjną zbrodnią przeciw narodowi irańskiemu.

Zamachał mu przed oczami listem napisanym przez zastępcę przywódcy i podstemplowanym pieczątką biblioteki. Mężczyzna obejrzał pismo.

– Niemniej jednak tamten Amerykanin nie jest podobny do zdjęcia w swoim paszporcie.

– Powiedziałem panu, że jest chory! – wrzasnął Rashid. – Komitet rewolucyjny sprawdził ich i pozwolił jechać na granicę. A teraz niech pan zabiera z mojej drogi tych bandytów!

– My mamy swój komitet rewolucyjny – mężczyzna nie wyglądał na stropionego. – Będziecie musieli wszyscy pojechać do naszej kwatery głównej.

Rashid nie miał wyboru. Musiał się zgodzić.

Jay Coburn przyglądał się Rashidowi wychodzącemu z baraku w towarzystwie człowieka w długim czarnym płaszczu. Młodzieniec wyglądał na wstrząśniętego.

– Udajemy się do ich wioski, żeby nas sprawdzili – oznajmił. – Mamy jechać w ich samochodach.

„Wygląda to kiepsko” – pomyślał Coburn. Jak dotąd, za każdym razem, kiedy byli aresztowani, pozwalano im zostać w „Range Roverach”, dzięki czemu trochę mniej czuli się więźniami. Opuszczenie samochodu przeżywali bowiem jak utratę kontaktu z bazą.

W dodatku Rashid nigdy jeszcze nie był tak przerażony.

Wszyscy wsiedli do pojazdów napastników: półciężarówki oraz małego, poobijanego kombi. Powieziono ich polną drogą przez góry. Kręty szlak tonął w ciemnościach. „No, cholera – pomyślał Coburn – wpadliśmy: nikt nas już więcej nie zobaczy”.

Po przebyciu trzech czy czterech mil dojechali do wioski. Był tam jeden murowany budynek, otoczony podwórkiem. Resztę zabudowań stanowiły pokryte strzechą lepianki, na podwórku jednak stało sześć czy siedem wspaniałych jeepów.

– Jezus Maria, ci ludzie żyją z kradzieży samochodów – powiedział Coburn.

„Dwa „Range Rovery” stanowiłyby niezły dodatek do ich kolekcji” pomyślał. Oba pojazdy, w których jechali Amerykanie, zaparkowano na podwórku, potem ustawiono „Range Rovery”, a na końcu jeszcze dwa jeepy, blokując w ten sposób wyjazd i uniemożliwiając szybką ucieczkę.