Выбрать главу

– Może chcecie mi oddać teczki i portfele? – zapytał Abolhasan. Podali mu je. Paul zatrzymał sto dolarów.

– Czy wiesz, gdzie jest więzienie? – zapytał Abolhasana.

– Zabierają was do tymczasowego aresztu w Ministerstwie Sprawiedliwości przy ulicy Khayyam.

– Wracaj zaraz do „Bukaresztu” i przekaż to wszystko Lloydowi Briggsowi.

– Tak jest.

Jeden z policjantów w cywilu przytrzymał otwarte drzwi. Bill popatrzył na Paula. Paul wzruszył ramionami. Wyszli.

Pod eskortą policjantów zeszli po schodach i wsiedli do małego samochodu.

– Chyba będziemy musieli spędzić parę godzin w więzieniu – odezwał się Paul. – Trochę potrwa, zanim ambasada i EDS przyślą ludzi, żeby nas wyciągnąć za kaucją.

– Może już tam na nas czekają – optymistycznie zauważył Bill. Wyższy z policjantów usiadł za kierownicą. Jego kolega zajął miejsce obok, z przodu. Wyjechali z dziedzińca na aleję Eisenhowera i przyśpieszyli. Nagle z największą szybkością skręcili pod prąd w wąską, jednokierunkową uliczkę. Bill przytrzymał się oparcia przedniego fotela.

Samochód lawirował pomiędzy nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami, których kierowcy trąbili i wygrażali pięściami.

Jechali w kierunku południowym, zbaczając lekko na wschód. Bill próbował odgadnąć, co czeka ich w więzieniu. Czy będą tam ludzie z EDS albo z ambasady, żeby wynegocjować zmniejszenie kaucji i zabrać ich do domu? „Na pewno ambasada oburzona jest tym, co zrobił Dadgar – myślał. – Z pewnością ambasador Sullivan zażądał aby natychmiast ich uwolniono. Przecież to świństwo wsadzić do więzienia dwóch Amerykanów, którzy nie popełnili żadnego przestępstwa i wyznaczyć kaucję trzynastu milionów dolarów”. Cała ta sytuacja była – jego zdaniem – wręcz śmieszna.

Tylko że kiedy w milczeniu wyglądali przez okna samochodu zastanawiając się, co będzie dalej, wcale nie było im do śmiechu.

W trakcie jazdy Bill zobaczył coś, co przestraszyło go jeszcze bardziej.

W północnej części miasta, gdzie mieszkali i pracowali Amerykanie, uliczne walki były stosunkowo rzadkim zjawiskiem, ale tutaj – co Bill dopiero teraz sobie uświadomił – musiały trwać nieprzerwanie. Na ulicach dymiły czarne wraki podpalonych autobusów. Setki demonstrantów brały udział w rozruchach wrzeszcząc, śpiewając, podkładając ogień i budując barykady. Nastolatki rzucały „koktajle Mołotowa” – butelki z benzyną owinięte płonącymi szmatami – na przejeżdżające samochody, celując w całkiem przypadkowe wozy. „My możemy być następni” – pomyślał Bill. Słyszał strzały, ale w ciemnościach nie widział, kto do kogo strzela. Kierowca przez cały czas jechał z maksymalną szybkością. Co chwila okazywało się, że ulicę blokuje tłum, barykada lub płonący samochód. Kierowca zawracał, nadal ignorując światła uliczne, w samobójczym tempie omijał przeszkody zaułkami. „Nie dojedziemy tam żywi” – pomyślał Bill. W końcu sięgnął ręką do różańca, który miał w kieszeni.

Bill miał wrażenie, że ta jazda trwa całą wieczność.

Nagle samochód wjechał na koliste podwórze i zatrzymał się. Potężnie zbudowany kierowca wysiadł bez słowa i zniknął w budynku.

Ministerstwo Sprawiedliwości zajmowało cały gmach. W ciemnościach – żadna z ulicznych latarń nie działała – Bill zobaczył niewyraźny zarys czteropiętrowego budynku. Po dziesięciu lub piętnastu minutach znajomy kierowca wyszedł, usiadł za kierownicą i objechał gmach dookoła. Bill domyślił się, że kierowca zarejestrował swych więźniów w biurze od frontu.

Na tyłach budynku samochód przejechał krawężnik i zatrzymał się na chodniku przed stalową, dwuskrzydłową bramą w wysokim ceglanym murze. Po prawej, tam gdzie mur się kończył, widać było niewyraźne zarysy jakiegoś parku lub ogrodu. Kierowca wysiadł. Ktoś otworzył judasza w stalowych drzwiach. Nastąpiła krótka wymiana zdań w farsi. Potem drzwi otworzono. Kierowca gestem nakazał Paulowi i Billowi opuścić samochód.

Weszli do środka.

Bill rozejrzał się wokół. Znaleźli się na niewielkim podwórzu. Wokół stało dziesięciu czy piętnastu strażników, uzbrojonych w automaty. Bill zobaczył przed sobą kolisty podjazd. Stały na nim samochody osobowe i ciężarówki. Po lewej stronie przy ceglanym murze stał niewielki parterowy budynek. Po prawej były następne stalowe drzwi.

Kierowca podszedł do nich i zapukał. Znowu zamieniono przez judasza parę zdań w farsi. Uchylono drzwi, Paul i Bill weszli do środka.

Znaleźli się w małej poczekalni z biurkiem i paroma krzesłami. Bill na próżno się rozglądał: nie było adwokatów, przedstawicieli ambasady ani pracowników EDS, którzy wyciągnęliby ich z więzienia. „Jesteśmy zdani na siebie – pomyślał – a to zaczyna wyglądać niebezpiecznie”.

Za biurkiem stał strażnik. W ręku trzymał długopis i plik formularzy. Zapytał o coś w farsi. Paul odgadł sens pytania.

– Paul Chiapparone – powiedział i przeliterował swoje nazwisko. Wypełnianie formularzy zabrało prawie godzinę. Sprowadzono więźnia znającego angielski, żeby pomógł w tłumaczeniu. Paul i Bill podali swoje daty urodzenia, teherańskie adresy i numery telefonów. Spisano także posiadane przez nich przedmioty. Odebrano im pieniądze, każdy z nich otrzymał tylko dwa tysiące rialów – około trzydziestu dolarów.

Zabrano ich do przyległego pokoju i kazano się rozebrać. Zostali tylko w spodenkach. Przeszukano ubrania i zrewidowano ich samych. Paulowi nakazano ubrać się z powrotem, Bill musiał zaczekać. Było bardzo zimno, tutaj też ogrzewanie nie działało. Nagi i drżący Bill zastanawiał się, co będzie dalej. Widocznie byli jedynymi Amerykanami w więzieniu. Przypomniał sobie wszystkie okropności, jakie kiedykolwiek czytał lub słyszał o więzieniach. „Jak potraktują ich strażnicy? Jak się zachowają pozostali więźniowie? Z pewnością zaraz ktoś przyjdzie i wypuści go na wolność” – myślał Bill.

– Czy mogę nałożyć płaszcz? – zapytał strażnika. Strażnik nie zrozumiał.

– Płaszcz – powtórzył Bill i pokazał gestami, o co mu chodzi. Strażnik podał mu płaszcz.

Nieco później wszedł następny strażnik i nakazał Billowi ubrać się. Odprowadzono ich do poczekalni. Jeszcze raz Bill rozejrzał się szukając adwokatów i przyjaciół. Jeszcze raz doznał rozczarowania.

Przeprowadzono ich przez poczekalnię. Kolejne drzwi były otwarte. Zeszli po schodach do podziemi.

Było tam zimno, ciemno i brudno. Kilka cel zapełniali sami Irańczycy. Smród moczu był tak silny, że Bill zacisnął usta i oddychał płytko przez nos. Strażnik otworzył drzwi do celi numer 9. Paul i Bill weszli do środka.

Szesnaście nie ogolonych twarzy wytrzeszczyło na nich oczy z natrętną ciekawością. Paul i Bill odpowiedzieli przerażonym spojrzeniem.

Drzwi celi zatrzasnęły się.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jak dotąd życie traktowało Rossa Perota wyjątkowo łaskawie. Rankiem 28 grudnia 1978 roku siedział przy śniadaniu w swojej górskiej chacie w Vail, w stanie Colorado. Śniadanie podawał kucharz Holly.

Przycupnięta na zboczu i na wpół ukryta w osikowym lasku chata z okrąglaków miała sześć sypialni, pięć łazienek, salon o powierzchni trzydziestu stóp kwadratowych oraz pokój odnowy biologicznej z basenikiem Jacuzziego przed kominkiem. Był to tylko wakacyjny domek.

Ross Perot był bogaty.

Założył EDS z kapitałem tysiąca dolarów, obecnie zaś akcje firmy – z których połowa wciąż należała do niego – przedstawiały wartość kilkuset milionów. Był jedynym właścicielem „Petrus Oil and Gas Company”, dysponującej setkami milionów kapitału. Posiadał również sporo nieruchomości w Dallas. Trudno dokładnie określić, ile miał pieniędzy – wszystko zależało od sposobu liczenia – ale z pewnością więcej niż pięćset milionów i chyba mniej niż miliard.

W powieściach ludzie fantastycznie bogaci są zawsze chciwi, żądni władzy, znerwicowani, znienawidzeni i nieszczęśliwi – zawsze nieszczęśliwi. Perot rzadko czytywał powieści. Był szczęśliwy.

Nie uważał, że to pieniądze dały mu szczęście. Wierzył w potęgę pieniądza, w kapitał i zyski, bo to stanowiło siłę napędową gospodarki amerykańskiej. Cieszyły go rozmaite zabawki, które można było kupić za pieniądze – motorówki, salonki i helikoptery, ale nigdy też nie marzył, żeby tarzać się w stertach studolarowych banknotów. Marzył tak naprawdę o czymś innym: chciał stworzyć kwitnące przedsiębiorstwo i zatrudniać tysiące ludzi. Teraz jednak miał przed oczami swoje największe marzenie, które urzeczywistniło się. Jego rodzina ciepło ubrana szykowała się na narty. Oto dwudziestoletni Ross Junior, i jeśli nawet w całym Teksasie był lepszy od niego chłopiec, Perot jeszcze go nie spotkał. Oto cztery – cztery, ni mniej, ni więcej – córki: Nancy, Suzanne, Carolyn i Katherine. Wszystkie zdrowe, śliczne i szykowne. Perot czasami powiadał dziennikarzom, że miarą sukcesów życiowych są dla niego dzieci. Jeśli wyrosną na porządnych obywateli, którym leży na sercu dobro kraju, wówczas uzna, że nie zmarnował życia. Dziennikarze zwykle odpowiadali: „Do diabła, ja panu wierzę, ale jeśli napiszę coś takiego w artykule, czytelnicy pomyślą, że zostałem przekupiony!” A Ross na to: „To nie moje zmartwienie. Powiedziałem panu prawdę, a pan niech napisze, co uważa”. Dzieci były właśnie takie, jakich sobie życzył, przynajmniej na razie. Rozpieszczone, wychowane w luksusie, lecz wcale nie zepsute. Zakrawało to na cud.