Выбрать главу

John Howell wyjął książkę, którą wziął z domu Dvoranchików – „Dubaj”, „dreszczowiec” Robina Moore’a o intrygach na Bliskim Wschodzie. Usiłował czytać, starając się wyglądać beztrosko, ale nie mógł się skupić – przeżywał prawdziwy „dreszczowiec”. „Wkrótce – pomyślał – Dadgar musi zdać sobie sprawę, że Paula i Billa nie ma w tym samolocie”.

I co wtedy zrobi?

Jest taki zawzięty, a przy tym cwany. Czy jest lepszy sposób kontroli paszportów niż w samolocie, gdy wszyscy pasażerowie są na miejscach i nikt nie może się ukryć?

Ale co zrobi potem? Wejdzie sam na pokład tego cholernego samolotu i przejdzie się wzdłuż rzędów, przyglądając się każdemu? Nie pozna Richa, Cathy ani Pochego, ale pozna Boba Younga. A najprędzej rozpozna mnie.

* * *

T. J. Marquez w Dallas rozmawiał przez telefon z Markiem Ginsbergiem, pracownikiem Białego Domu, który próbował pomóc w sprawie Paula i Billa. Ginsberg był w Waszyngtonie i kontrolował sytuację w Teheranie.

– Pięciu waszych ludzi jest w samolocie stojącym na pasie startowym lotniska w Teheranie – powiedział.

– Świetnie – ucieszył się Marquez.

– Wcale nie świetnie. Irańczycy szukają Chiapparone’a i Gaylorda i nie pozwolą samolotowi odlecieć, dopóki ich nie znajdą.

– Och, cholera!

– Nad Iranem nie ma kontroli ruchu powietrznego, więc samolot musi wystartować przed zmrokiem. Nie wiemy dokładnie, co się będzie działo, ale nie zostało już dużo czasu. Mogą zabrać waszych ludzi z samolotu.

– Nie możecie im na to pozwolić!

– Będę z panem w kontakcie.

Marquez odłożył słuchawkę. Czy po tym wszystkim, co przeszli Paul, Bill i grupa „Podejrzanych”, EDS miało teraz skończyć mając za kratkami teherańskiego więzienia jeszcze więcej swoich ludzi? To nie mieściło się w głowie.

Do zapadnięcia ciemności zostały im jeszcze dwie godziny. T. J. podniósł słuchawkę.

– Dajcie mi Perota.

* * *

– Panie i panowie – odezwał się pilot – Paul John i William Deming nadal nie zostali odnalezieni. Dowodzący lotniskiem dokona teraz kolejnego sprawdzenia paszportów.

Wśród pasażerów rozległy się pomruki niezadowolenia.

Howell zastanawiał się, kim jest ten dowodzący. Dadgar? Jeśli nie on, to w każdym razie ktoś z jego sztabu. Niektórzy z nich znali Howella, inni nie.

Popatrzył wzdłuż rzędów. Ktoś wszedł na pokład. Howell wytrzeszczył oczy, po chwili jednak odprężył się – był to człowiek w mundurze PanAm. Przeszedł wolno przez samolot, sprawdzając każdy z pięciuset paszportów, porównując twarze ze zdjęciami i badając, czy paszporty zostały podstemplowane.

– Panie i panowie – mówi ponownie kapitan. – Postanowiono sprawdzić załadowane bagaże. Jeśli usłyszycie państwo numer waszego bagażu, proszę się zgłosić.

Wszystkie kwitki miała w swojej torebce Cathy. Gdy wywołano pierwsze numery, Howell zobaczył, jak zaczyna je przeglądać. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę, dać jej znać, aby się nie zgłaszała – to mógł być podstęp.

Wywołano więcej numerów, ale nikt nie wstał. Howell stwierdził, że wszyscy wolą raczej stracić bagaż, niż ryzykować opuszczenie samolotu.

– Panie i panowie, proszę się zgłaszać, gdy słyszycie państwo wasze numery. Nie będziecie musieli opuszczać samolotu, jedynie przekazać klucze, aby można było otworzyć i przeszukać walizki.

Nie rozproszyło to wątpliwości Howella. Patrzył na Cathy, ciągle starając się przyciągnąć jej wzrok. Wywoływano wciąż nowe numery, lecz ona nie wstawała.

– Panie i panowie, mam dobrą wiadomość. Skontaktowaliśmy się z kierownictwem linii PanAm na Europę i uzyskaliśmy zezwolenie na lot z nadmiarem pasażerów.

Tu i ówdzie odezwały się stłumione okrzyki radości.

Howell spojrzał w kierunku Pochego. Włożywszy paszport do górnej kieszeni marynarki, siedział z zamkniętymi oczami, odchylony do tyłu i najwyraźniej spał.

„Musi mieć nerwy ze stali” – pomyślał Howell.

W miarę jak zachodziło słońce, na pewno ostro naciskano na Dadgara. Było już jasne, że Paula i Billa nie ma w samolocie. Gdyby trzeba było wysadzić z samolotu tysiąc osób i odeskortować z powrotem do ambasady, władze rewolucyjne musiałyby jutro jeszcze raz przechodzić przez te wszystkie nonsensy – i ktoś tam u nich z pewnością ostro się temu sprzeciwił.

Howell wiedział, że tak on, jak i reszta grupy „Czystych” byli teraz, w świetle tutejszego prawa, winni popełnienia przestępstw. Współdziałali w ucieczce Paula oraz Billa i czy Irańczycy zwali to spiskiem, czy współuczestnictwem w zbrodni, czy też jeszcze inaczej – z pewnością było to sprzeczne z przepisami.

Jeszcze raz przebiegł w myślach historyjkę, wymyśloną wcześniej przez wszystkich na wypadek aresztowania. Mieli powiedzieć, że wyjechali z Hyatta w poniedziałek rano i pojechali do domu Keane’a Taylora. (Howell chciał powiedzieć prawdę, że do domu Dvoranchików, ale inni zwrócili uwagę, że mogłoby to narobić kłopotu gospodyni Dvoranchików, podczas gdy gospodarz Taylora mieszkał gdzie indziej, więc nic mu nie groziło). Poniedziałek i część wtorku spędzili u Taylora, a we wtorek po południu przenieśli się do Lou Goelza – od tego momentu mieli mówić prawdę.

Historyjka ta zresztą i tak by ich nie ochroniła. Howell wiedział aż za dobrze, że Dadgara nie obchodziło, czy jego zakładnicy są winni czy nie.

– Panie i panowie – odezwał się o szóstej kapitan – mamy zezwolenie na start.

Zatrzaśnięto drzwi i po kilku sekundach samolot ruszył. Pasażerom, którzy nie mieli miejsc, stewardesy kazały usiąść na podłodze.

„Teraz już się na pewno nie zatrzymamy – pomyślał Howell, gdy kołowali.

– Nawet gdyby nam kazali…

Boeing nabrał prędkości i oderwał się od ziemi. Ciągle jednak byli w przestrzeni powietrznej Iranu – Irańczycy mogli wysłać przeciw nim myśliwce…

Po jakimś czasie kapitan odezwał się po raz kolejny.

– Panie i panowie, właśnie opuściliśmy przestrzeń powietrzną Iranu. Zmęczeni pasażerowie wydali z siebie słaby okrzyk radości.

„Udało się” – pomyślał Howell, biorąc do ręki swój „dreszczowiec”. Joe Poche wstał z miejsca i poszukał głównego stewarda.

– Czy istnieje jakaś możliwość przesłania wiadomości do Stanów? – spytał.

– Nie wiem – odparł steward. – Proszę napisać swoją wiadomość, a ja zapytani.

Poche wrócił na miejsce, wyjął kawałek papieru i pióro. „ Do Merva Stauffera, 7171 Forest Lane, Dallas, Teksas”.

Zastanawiał się przez chwilę, co napisać. Przypomniał sobie motto EDS: „Orły nie latają stadami, trzeba je wynajdywać po jednym”. Napisał: „ Orły wyleciały z gniazda”.

* * *

Ross Perot chciał przed powrotem do Stanów spotkać się z grupą „Czystych”. Aż palił się do tego, żeby zebrać wszystkich razem, żeby każdego mógł zobaczyć i dotknąć, upewnić się, że są bezpieczni, cali i zdrowi. W piątek w Istambule nie udało mu się jednak uzyskać potwierdzenia kierunku lotu ewakuacyjnego, którym mieli opuścić Teheran. Problem pomógł mu rozwiązać John Coburn, pilot wydzierżawionego Boeinga 707.

– Samoloty ewakuacyjne muszą przelatywać nad Istambułem – powiedział.

– Będziemy po prostu siedzieć na pasie startowym, aż nadlecą, wtedy zawołamy ich przez radio i zapytamy o kierunek.

W końcu obyło się bez tego, bo w sobotę rano zadzwonił Stauffer i powiedział, że jego ludzie polecą do Frankfurtu.

Perot z pozostałymi wymeldowali się w południe z hotelu Sheraton i pojechali na lotnisko, aby dołączyć do Boulware’a i Simonsa w samolocie. Wystartowali późnym popołudniem.

Gdy byli w powietrzu, Perot połączył się z Dallas – przy użyciu radia o modulacji jednowstęgowej było to równie łatwe, jak zatelefonowanie z Nowego Jorku. Odebrał Merv Stauffer.

– Co się dzieje z grupą „Czystych”? – spytał Perot.

– Dostałem wiadomość – odparł Stauffer. – Przyszła z kierownictwa PanAm na Europę. Mówi tylko: „Orły wyleciały z gniazda”.

Perot uśmiechnął się. Wszystko było w porządku.

Wrócił z kabiny załogi na pokład pasażerski. Jego bohaterowie byli bladzi i zmęczeni. Na lotnisku w Istambule, Perrot wysłał Taylora do sklepu wolnocłowego po papierosy, jakieś przekąski i wino. Taylor wydał ponad tysiąc dolarów. Wznieśli toast na cześć ucieczki grupy „Czystych”, ale nikt jakoś nie był w odpowiednim nastroju i dziesięć minut później siedzieli na pluszowej tapicerce, ciągle z pełnymi kieliszkami. Ktoś zaczął pokera, ale nic z tego nie wyszło.

W załodze Boeinga były dwie śliczne stewardesy. Perot namówił je, by objęły Taylora i zrobił zdjęcie. Zagroził, że pokaże je jego żonie Mary, gdyby Taylor kiedykolwiek mu podpadł.

Większość z nich była zbyt zmęczona, żeby spać, ale Gayden poszedł do luksusowej sypialni i położył się na łożu królewskich rozmiarów, co zirytowało nieco Perota: uważał, że to łóżko powinien zająć Simons, który był starszy i wyglądał na całkowicie wyczerpanego.

Simonsa jednak zaprzątała rozmowa z jedną ze stewardes, Anitą Melton. Była to pełna życia, dwudziestokilkuletnia Szwedka o blond włosach, błazeńskim poczuciu humoru, żywej wyobraźni i pewnej skłonności do dziwactw. Była zabawna. Simons znalazł w niej pokrewną duszę, indywidualność, kogoś, kto nie dbał za bardzo o to, co myślą inni. Podobała mu się. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od śmierci Lucille poczuł sympatię do kobiety.