Wrzecki nie rozumiał. Był tylko silnie podrażniony dziwaczną przygodą — tem bardziej, że zwróciła uwagę gości, których grupa otoczyła jego tabletkę. Wreszcie wykrztusił dławionym przez wściekłość głosem:
— Garson! Uwolnić mnie od tego waryata!
Lecz rozkaz okazał się zbytecznym. Nieznajomy z palcem wyciągniętym ciągle ku jego czołu, począł cofać się powoli ku drzwiom, aż zginął w sąsiedniej sali. Widownia również rozprószyła się; tylko jakiś chudy, z angielska zakrojony gentleman nie ruszył się z miejsca uśmiechnięty pod wąsem; robił wrażenie kogoś, który był niejednokrotnie świadkiem podobnych scen. Skłonił się lekko Wrzeckiemu i bez zapytania, zajmując obok krzesło, zagadnął:
— Jak widzę — nie sprawił panu szczególnej przyjemności występ wujcia Edzia?
— Czy mówi pan o tym waryacie?
— Właśnie. Nazywamy go wujciem Edziem; postać w naszej kawiarni powszechnie znana. Zachodzi tu w każdą niedzielę i święta. Fenomenalne połączenie sentyzywa i szaleńca.
— Sentyzywa?
— No — tak. Musiał pan chyba słyszeć o tych wyjątkowych zdolnościach u pewnych anomalii; przed takim osobnikiem leży siatka nerwów, mięśni, system kostny, słowem, cały organizm ludzki jak mapa dróg kolejowych: przenika człowieka na wylot. Wujcio Edzio, niegdyś wcale tęgi lekarz, dorobił się, dzięki swej specyalnej zdolności, kolosalnej fortuny. Używano go do introspekcyi przy operacyach; oddawał olbrzymie usługi. Potem nagle zwaryował. Odtąd dostrzega w swych pacyentach niemożliwe rzeczy. Tak n. p. u mnie skonstatował w komorze sercowej ni mniej, ni więcej tylko istnienie mikromilimetrycznej żabki. Dobry sobie, co? U pana znowu dopatrzył się w zwojach mózgowych...
— Czego?... — Wrzecki drżał z niecierpliwości.
— Jakto? Na seryo nie zrozumiał pan nic z jego gadaniny? Prawda, że wujcio Edzio lubi tajemniczość i ubiera swą dyagnozę we formy pytyjskie: dlatego potrzebuje interpretacyi. Otóż u pana znowu zauważył w korze mózgowej po mistrzowsku wpędzoną kulę...
— Kulę?
— Ależ naturalnie, Krupp et Comp. — przecież to pierwszorzędna firma amunicyi. Co to panu? Pan pobladł? No, nie bądźże pan dzieckiem! Także coś! Przejmować się bredniami starego bzika!
— Ma pan słuszność... zapomniałem się. Dziękuję za wyjaśnienia. Garson! Dwa szampany! Pozwoli pan, że naleję?...
Wychylił parę szklanek. Wrzecki nadaremnie starał się upić. Wkońcu zapłacił, pożegnał się z uprzejmym anglomanem i wyszedł.
Wyjaśniło się prawie zupełnie. Wzdłuż gzemsów murów, między szczytami drzew, po kopułach snuły się taśmy mgieł rozwiewając się w przestworzach błękitu. Poprzez rozcieńczone żgła wcedzało się zachodowe słońce coraz soczystszą, dostalszą zabarwą. Wprost fizycznie odczuwał bolesne, rażące jego dotknięcia i wsuwał się skwapliwie między najciemniejsze zaułki pod ochronę cienia. Wyłoniła się jakaś nieuchwytna łączność między stopniowem wygrążaniem się słońca z oprzędzy mgieł, a coraz wyraźniej zarysowującymi się konturami u kresu szalonej stycznej. Tempo, w jakiem obraz nabierał wyrazistości, wydało mu się stanowczo za szybkie; z ochotą by je zwolnił, gdyby to od niego zależało. Tak dotąd było dobrze błądzić między kotarami mglistych opon, tak ponętnie przemykać się nad krawędziami drzemiących co krok przepaści... Lecz igraszka miała się ku końcowi: z poza zasłony poczęło przeglądać kuszone dajmonium, by ukarać niepokojącego je śmiałka. Na wargi cisnął się gwałtem jeden wyraz, jedna definicya, któraby określiła dotychczasowy bieg faktów. Wyrywała się na usta, dobywała przemocą do świadomości — lecz usiłował ją zawrócić tam, gdzie wzięła początek. Nadaremnie! Słońce goniło w ślad, prażyło oczy, twarz, głowę, miało zabójcze razy w piersi. Stanął na rogu jakiejś ulicy niepewny, dokąd się zwrócić. Gdzieś z czeluści bramy błysnęła mu para roznamiętnionych twarzy.
— Rozstajna 30.
— Dobrze, przyjdę. Jakaś ty dobra, jakżeś bezmiernie dobra...
Machinalnie powlókł się pod wskazanym adresem. Raz jeszcze zrobił rozpaczliwy wysiłek samoobrony.
— Po co ja właściwie tam idę? Ha, ha! „Die verhängnissvolle Gasse” — co?
Mimo to, pędziło go w tamtą stronę. U zakrętu podniósł przypadkiem głowę; wzrok padł na wielki, błękitny afisz. Przebiegł punkt pierwszy programu:
— Signora Bellestrini, primadonna scen włoskich odśpiewa jako przygrywkę: Pepito, ach tam wskażą ci, co czynić masz! Pepito ach, ach tam etc.
— Dosyć. To wystarczy. Reszta niech służy do użytku publicznego.
W kwadrans później wstępował w klatkę schodową podanego numeru. Dom był trzypiętrowy: nasunęły się pewne wątpliwości co do piętra.
— Nic nie będzie z tej głupiej farsy, jeśli nie będę miał dokładnej wskazówki! — postanowił twardo.
W tejże chwili dało się słyszeć skrzypienie stopni z dołu; ktoś biegł za nim po schodach i minął go.
— Może to przewodnik?
Tamten tymczasem wstępował już na drugie piętro.
Zatrzymał się na platformie. Wrzecki poszedł za nim.
Na korytarzu drugiego piętra zastał nieznajomego, jak odczytywał na drzwiach czyjąś wizytówkę. W chwili, gdy Wrzecki dosięgnął ostatniego stopnia, odwrócił się ku niemu i popatrzył mu prosto w oczy, poczem natychmiast zaczął się wspinać na trzecie schody.
— Dziękuję! — krzyknął niemal Wrzecki, który w spojrzeniu obcego dostrzegł szczególny jakby porozumiewawczy wyraz.
— Więc to tutaj... Przyznać jednak potrzeba, że pilnują mnie do ostatniej chwili. Co za usłużność — proszę!
Bez wahania otworzył drzwi, pod któremi parę chwil temu zastał „przewodnika”. W tejże sekundzie rozległ się w głębi mieszkania suchy trzask. — Wszedł do środka: w blaskach zachodu wlewającego się strugami w pokój, stał młody człowiek z lufą rewolweru skierowaną ku czołu; widocznie w chwili wejścia Wrzeckiego usiłował strzelić, lecz broń odmówiła posłuszeństwa. Spostrzegł wchodzącego, jak skamieniały, nie zmienił pozycyi. — Wrzecki ze skrzyżowanemi rękami studyował go:
— Pyszny obraz! Co za dokładność w liniach wykończenie w szczegółach i oświetlenie, przedewszystkiem to oświetlenie... Ależ pan jest niezrównanym typem — pardon! — modelem samobójcy! Co mówię! — Z pana sobowtór prasamobójcy!...
Wyrwał mu gniewie[6] z ręki rewolwer.
— No dość tego! To nie dla pana zabawka! Kochany pan się pomylił. Ale to nic nie szkodzi. Inaczej nie mógłbyś spełnić swej roli. Co? Powie mi, pan o zawiedzionej miłości, lub długu honorowym? Fraszki młodzieńcze, fraszki! Miałeś być tylko obrazem, symbolem dla kogo innego! Rozumie kochany pan? Dlatego maszynka spudłowała. „Pepito, ach, Pepito ach, tam wskażę ci, co czynić masz”... Wesoła aryjka, nieprawdaż?
Obejrzał magazyn.
— Aha! starczy jeszcze na jeden strzał. Świetnie! Wie pan — to będzie zabawne qui pro quo...
Zmarszczył czoło: — Ale, ale! Pan może mieć pewne nieprzyjemności — zawsze to w pańskiem mieszkaniu... Wie pan co... powiesz im, że przyczyną była: stylizacya przypadku... a pan byłeś jej ostatnim, szczytowym punktem... Tak, tak pan powie... I pomyśleć tu, że gdybyś się tak był zdecydował parę minut wcześniej, no, no! — Spojrzał na zegarek, równocześnie odwodząc kurek. — Szósta. A jednak ja sam wychodząc dziś o trzeciej z domu, nie byłbym nigdy przypuścił, że za trzy godziny...
— Co??