Выбрать главу

– Całkowicie.

Dość brodzenia w płytkiej wodzie!

– A co pani o tym sądzi prywatnie?

– O czym pan mówi?

– W państwowym rejestrze znaleziono dawcę, którego szpik odpowiada szpikowi Jeremy’ego, prawda?

– Tak.

– I co się stało?

Stuknęła palcem wskazującym w podbródek.

– Mogę być z panem szczera?

– Proszę.

– Uznaję wymóg poufności i zachowania tajemnicy lekarskiej. Zarejestrowanie się jest bardzo ważne, a w dodatku, o czym się na ogół nie wie, łatwe i bezbolesne. Wystarczy oddać trochę krwi. Tyle, ile w malutkiej fiolce, mniej niż oddają dawcy. Dzięki tej prostej czynności można ocalić komuś życie. To sprawa wielkiej wagi, rozumie pan?

– Tak.

– Zadaniem środowiska lekarskiego jest ze wszystkich sił zachęcać ludzi do wpisania się do rejestru dawców szpiku. Należy ich edukować. Ważna jest też poufność. Trzeba ją respektować. Dawcy muszą nam ufać.

Urwała, skrzyżowała nogi i wsparła się na rękach.

– Niestety, w tym przypadku zrodził się dylemat. Wymóg poufności zderza się z dobrem pacjenta. Mnie ten dylemat łatwo rozstrzygnąć. Nie jestem prawnikiem ani kapłanem. Lekarza obowiązuje przysięga Hipokratesa. Sprawą nadrzędną jest dla mnie nie poufność, lecz ratowanie życia. I nie jestem osamotniona w tym poglądzie. Zapewne dlatego my, lekarze, nie mamy żadnego kontaktu z dawcami. Wszystko załatwia ośrodek krwiodawstwa, w pańskim przypadku ten w West Orange. Pobierają szpik i przesyłają go nam.

– Czy to znaczy, że nie zna pani nazwiska dawcy?

– Właśnie.

– Jego płci, adresu, niczego?

Karen Singh skinęła głową.

– Wiem tylko tyle, że figurował w państwowym rejestrze. Przekazali mi to przez telefon. A potem zadzwonili z wiadomością, że dawca jest niedostępny.

– Co to znaczy?

– Też zadałam im to pytanie.

– Odpowiedzieli?

– Nie. Ja patrzę na sprawy w skali mikro, a oni w skali makro. Mają prawo.

– Poddała się pani?

Lekarka zesztywniała. Jej oczy zmniejszyły się i pociemniały.

– Nie, panie Bolitar. Nie poddałam się. Wściekłam się na system. Ale ci z państwowego rejestru nie są potworami. Rozumieją, że to sprawa życia i śmierci. Jeżeli dawca się wycofuje, robią, co tylko mogą, żeby wrócił do stada. Robią wszystko, co zrobiłabym ja, żeby przekonać go do oddania szpiku.

– Nie udało im się?

– Na to wygląda.

– Powiedzieliby dawcy, że skazuje trzynastoletniego chłopca na śmierć?

– Tak – odparła bez wahania.

Myron uniósł ręce.

– Jaki stąd wniosek, pani doktor? Że ten dawca to samolubny potwór?

Karen Singh chwilę nad tym myślała.

– Kto wie. Choć odpowiedź może być prostsza.

– Na przykład?

– Na przykład nie mogą go znaleźć.

No, no! Myron lekko się wyprostował.

– Jak to, „nie mogą znaleźć”?

– Nie wiem, co tam się stało. Ośrodek nic mi nie powie, i chyba słusznie. Ja reprezentuję interesy pacjenta, a oni zajmują się dawcami. Przypuszczam jednak, że to ich… – urwała, szukając odpowiedniego słowa – mocno zakłopotało.

– Skąd ta opinia?

– To nic konkretnego. Wyczuwam, że chodzi o coś więcej niż o spłoszonego dawcę.

– Jak to sprawdzić?

– Nie wiem.

– Jak poznać jego dane?

– To niemożliwe.

– Przypuśćmy, że jest jakiś sposób. Co musiałbym zrobić?

Wzruszyła ramionami.

– Włamać się do ich komputera. Nie widzę innego sposobu.

– Komputera w Waszyngtonie?

– Tworzy sieć z lokalnymi ośrodkami. Trzeba jednak znać kody i hasła. Dobry haker być może by sobie z tym poradził, nie wiem.

Myron wiedział, że hakerzy lepiej spisują się w filmach niż w rzeczywistości. Kilka lat temu może by coś z tego wyszło, lecz obecnie większość systemów komputerowych jest zabezpieczona przed intruzami.

– Ile czasu zostało Jeremy’emu, pani doktor?

– Doprawdy trudno powiedzieć. Chłopiec dobrze reaguje na hormony i czynniki wzrostu. Ale jego śmierć jest tylko kwestią czasu.

– A zatem musimy znaleźć dawcę.

– Tak.

Karen Singh zamilkła, popatrzyła na Myrona, odwróciła wzrok.

– Coś jeszcze? – spytał.

Nie spojrzała mu w twarz.

– Jest jeszcze jedna, choć znikoma szansa – odparła.

– Jaka?

– Tak jak powiedziałam, reprezentuję interesy pacjenta. Dlatego badam wszelkie możliwości, które mogą ocalić mu życie.

Jej głos nabrał dziwnych tonów.

– Słucham.

Karen Singh potarła dłońmi nogawki.

– Gdyby biologiczni rodzice Jeremy’ego poczęli następne dziecko, jest dwadzieścia pięć procent szans na to, że będzie miało ten sam szpik co on.

Spojrzała na Myrona.

– To nie wchodzi w grę.

– Nawet, jeśli jest to jedyny sposób na uratowanie mu życia?

Myron nie odpowiedział. Do pokoju zajrzał przechodzący pielęgniarz, przeprosił ich i się wycofał. Myron wstał i podziękował lekarce.

– Odprowadzę pana do windy – zaofiarowała się doktor Singh.

– Dziękuję.

– Na dole, w pawilonie Harknessa, jest laboratorium.

Wręczyła Myronowi kartkę. Spojrzał na nią. Był to formularz.

– Pewnie zechce pan zbadać dyskretnie krew – dodała.

W drodze do windy nie zamienili ani słowa. Minęli kilkoro małych pacjentów wiezionych na wózkach. Uśmiechy, którymi obdarzyła ich doktor Singh, przydały jej ostrym rysom znamion niebiańskości. Także te dzieci wyglądały dzielnie. Myron zadawał sobie pytanie, czy ich spokój bierze się z niewiedzy, Czy z pogodzenia z losem. Nie rozumiały tego, co je spotyka, czy też posiadły cichą jasność myśli, niedostępną ich rodzicom? Takie filozoficzne pytania najlepiej było zostawić bardziej wykształconym. Ale może odpowiedź była prostsza, niż sądził: te dzieci będą cierpieć stosunkowo krótko, za to ich rodzice bez końca.

– Jak pani to robi? – spytał, gdy doszli do windy.

Wiedziała, o co pyta.

– Mogłabym panu opowiedzieć o satysfakcji, jaką daje pomaganie dzieciom, ale prawda wygląda tak, że blokuję w sobie uczucia i chowam do szufladek. To jedyny sposób.

Drzwi windy otworzyły się, ale zanim Myron zrobił krok, usłyszał znajomy głos:

– Co tu robisz, do diabła?

Z windy wysiadł Greg Downing.

7

Znów za dużo wspomnień.

Kiedy poprzednim razem, trzy lata temu, znaleźli się w jednym pokoju, Myron usiadł Gregowi na piersi i zaczął go walić w twarz, chcąc zabić. Dopiero Win – Win! – go odciągnął. Od tamtego czasu Myron nie widział Downinga, nie licząc migawek filmowych w wiadomościach.

Greg wpatrzył się groźnie w niego, potem w Karen Singh i znów w niego, tak jakby oczekiwał, że stąd zniknie.

– Co tu robisz, do diabła?! – powtórzył.

Miał na sobie flanelową koszulę, elastyczny podkoszulek o fakturze wafla, jak ze sklepu dla niemowląt, spłowiałe dżinsy i nieludzko zdarte buty robocze. Okaz podmiejskiego drwala.

Coś zapłonęło nagle w piersi Myrona i uleciało.

Od pierwszego starcia o piłkę pod koszem w meczu szóstych klas stali się modelowymi rywalami z dwóch krańców miasta. W szkole średniej, gdy ich współzawodnictwo osiągnęło zenit, spotkali się na parkiecie osiem razy, równo dzieląc się zwycięstwami. Plotkowano, że między dwoma utalentowanymi gwiazdami szkolnej koszykówki jest zła krew, ale była to typowa sportowa hiperbola. Myron znał Grega tylko z boiska. Owszem, byli zaciekłymi rywalami, gotowymi na wszystko w imię zwycięstwa, ale zaraz po syrenie kończącej spotkanie ściskali sobie ręce i ich rywalizacja zapadała w letarg do następnego meczu.