Выбрать главу

Noc była ciepła, ale zadrżałem jak z zimna. — W takim razie szepnąłem — ludzie mogą być również… na Sietcie, Balansie, Viengu… nawet na Tamburze?

— Kto wie? Wiele lat upłynie zanim się dowiemy. I jakie to będą lata! Dziękuj Bogu, Zhean, że urodziłeś się w zaraniu nadchodzącego wieku.

I Froad ponownie zajął się obliczeniami. Pozostali oficerowie uważali to za nudne zajęcie, ale ja już poznałem matematykę na tyle, by zrozumieć, że dzięki tym niekończącym się tabelom można dowiedzieć się, jakie są prawdziwe rozmiary ziemi, Tambura, słońca, księżyców i gwiazd, jakie są ich drogi w przestrzeni i gdzie leży Raj. Tak więc prości marynarze, którzy przechodząc obok naszych instrumentów czynili znaki i mruczeli zaklęcia, byli bliżsi prawdy niż dżentelmeni Rovica: bo Froad doprawdy miał do czynienia z potężną siłą.

Już z daleka dostrzegliśmy pływające po powierzchni wodorosty, ptaki, skłębione masy chmur — wszystkie oznaki lądu. Trzy dni później dobiliśmy do wyspy. jej zieleń przy tak spokojnym niebie wydawała się bardzo intensywna. Gwałtowniejsze niż na naszej półkuli fale przybrzeżne rozbijały się o wysokie skały i spienione wracały z rykiem. Płynęliśmy ostrożnie wzdłuż brzegu, wypatrując odpowiedniego podejścia, a kanonierzy stali przy działach z zapalonymi zapalnikami. Niebezpieczeństwo stanowiły nie tylko nieznane prądy i mielizny — mieliśmy już kilka potyczek z pływającymi czółnami kanibalami. Najbardziej baliśmy się zaćmienia. Możecie sobie wyobrazić, jak na tamtej półkuli słońce codziennie zachodzi za Tambur. Na tamtej szerokości geograficznej działo się to około południa i trwało prawie dziesięć minut. Był to budzący grozę widok: główna planeta — bo tak nazywał ją Froad — pokrewna Diellowi i Cointowi, stawała się otoczonym czerwoną poświatą czarnym krążkiem na nagle pełnym gwiazd niebie Wiał zimny wiatr i nawet fale przybrzeżne zdawały się uspakajać.

A jednak ludzka dusza jest tak zuchwała, że nasze czynności przerywaliśmy tylko na modlitwę w chwili, gdy znikało słońce i myśleliśmy więcej o niebezpieczeństwie rozbicia statku w ciemnościach, niż o Majestacie Boga.

Tambur jest tak jasny, że płynęliśmy okrążając wyspę nawet w nocy. Od wschodu od zachodu słońca, przez dwanaście straszliwych godzin Złoty Skoczek posuwał się wolno naprzód. Kiedy zbliżało się drugie już południe, wytrwałość kapitana Rovica została nagrodzona. Między skałami ukazał się długi fiord. Wiatr wiał od brzegu, wiec zwinęliśmy żagle i wzięliśmy się za wiosła. Był to niebezpieczny moment, zwłaszcza, że dostrzegliśmy wioskę nad fiordem.

— Czy nie powinniśmy zostać tutaj poczekać aż oni pierwsi do nas podpłyną, kapitanie? — ośmieliłem się zapytać.

Rovic splunął za burtę.

— Przekonałem się, że nigdy nie należy okazywać wahania — odparł. — Jeśli ci z czółna nas zaatakują, pokażemy im jak smakują nasze kule. Ale sądzę, że jeśli od razu spostrzegą, iż się ich nie boimy, to nie będą skłonni do przygotowania później jakiejś zdradzieckiej zasadzki.

Okazało się, że miał rację.

Później dowiedzieliśmy się, że natrafiliśmy na wschodnią krawędź wielkiego archipelagu. Mieszkańcy byli znakomitymi marynarzami, mimo że mieli jedynie łodzie z wydrążonych pni. Jednak długość tych łodzi często sięgała czterech metrów i z czterdziestoma wiosłami lub trzema żaglami taki statek mógł niemal dorównać prędkością naszemu, a przy tym łatwiej było nim manewrować. Jednak niewiele miejsca na ładunek ograniczało ich zasięg.

Tubylcy mieszkali w drewnianych, krytych słomą chatach i używali jedynie kamiennych narzędzi, ale byli cywilizowanymi ludźmi. Uprawiali ziemię i łowili ryby, a ich księża mieli swój alfabet. Wysocy i silni, trochę ciemniejsi i mniej owłosieni niż my, wyglądali imponująco, zarówno nago, jak i w pełnej gali ubrań, piór i ozdób z muszli. Tworzyli luźne imperium, obejmujące cały archipelag, handlowali a także najeżdżali leżące dalej na północ wyspy. Całe państwo nazywali Hisagazi, a wyspę, na którą trafiliśmy — Yarzik.

Wszystkiego tego dowiedzieliśmy się stopniowo, w miarę jak opanowywaliśmy ich język. A spędziliśmy tam kilka tygodni. Książę wyspy, Guzan, przyjął nas dobrze, dostarczając nam pożywienia, schronienia i potrzebnych pomocników. My, z kolei, dawaliśmy im wyroby ze szkła, bele wondyjskiego materiału i inne podobne towary. Mimo to napotkaliśmy na wiele trudności. Zbyt błotniste brzegi uniemożliwiały wyciągnięcie statku na ląd, więc aby oczyścić statek, musieliśmy zbudować suchy dok. Wielu z nas zapadło na jakąś nieznaną chorobę i chociaż wszyscy wyzdrowieli, to jednak opóźniło to nasze prace.

— Nie ma teko złego, co by na dobre nie wyszło — powiedział mi pewnego wieczoru Rovic. Przekonawszy się o mojej dyskrecji, zwierzał się czasem ze swoich myśli. Kapitan jest zawsze samotny, a Rovicowi, synowi rybaka, korsarzowi, samoukowi, zwycięzcy nad Wielką Flotą Sathyanu, któremu sama Królowa nadała szlachectwo, trudniej było zachować konieczną powściągliwość niż urodzonemu dżentelmenowi.

Czekałem w milczeniu, tam, w trzcinowej chatce, którą mu podarowano. Migotała lampka, coś szeleściło w trzcinach. Za chatą podmokły teren obniżał się stopniowo, aż do fiordu lśniącego w świetle Tambura. W drzwiach między zbudowanymi na palach domami, szemrał wiatr. Szałem stłumiony głos bębnów, monotonny śpiew i tupot stóp wokół jakiegoś rytualnego ognia. Chłodne wzgórza Montaliru wydawały się tak daleko.

Rovic wyciągnął swe muskularne ciało, w tym upale odziane jedynie w prosty marynarski kilt. Kazał sobie przynieść ze statku normalne krzesło.

— Bo widzisz, przyjacielu — mówił dalej — gdybyśmy mieli mniej czasu, moglibyśmy najwyżej wypytać się o złoto. Może nawet udałoby się nam zdobyć jakieś wskazówki. Ale usłyszelibyśmy znowu to samo: „Tak, zamorski panie, jest naprawdę królestwo, w którym ulice wyłożone są złotem… sto mil na zachód”, a wszystko byle pozbyć się nas jak najprędzej. A dzięki temu, że nasz pobyt się przedłużył wypytałem księcia i bałwochwalczych kapłanów trochę dokładniej. Udzieliłem im tak skąpych informacji na temat tego skąd przybywamy i co już wiemy, że powiedzieli mi wiele nowych rzeczy.

— Złote Miasta? — krzyknąłem.

— Cicho! Nie chce, żeby załogę ogarnęło podniecenie. Jeszcze nie.

Jego spalona słońcem i wiatrem twarz była dziwnie zamyślona. — Zawsze sądziłem, że opowieści o tych miastach to tylko czcze gadanie powiedział. Musiał zauważyć moje zaskoczenie, bo uśmiechnął się i mówił dalej. — Chociaż pożyteczne — bo ciągnie nas dookoła świata jak magnes. — Rozbawienie minęło i znów przybrał ten wyraz twarzy, który niewiele różnił się od wyrazu twarzy Froada spoglądającego na gwiazdy. — Tak, oczywiście ja też chcę złota. Ale jeśli w czasie tej podróży nie znajdziemy go, to nic. Po prostu przechwycę kilka statków z Eralii albo Sathyanu, kiedy już będziemy na swoich wodach i koszt podróży mi się zwróci. Mówiłem tedy na pokładzie szczerą prawdę. Zhean — ta podróż jest celem samym w sobie.

Otrząsnął się z zamyślenia i powiedział rześkim głosem:

— Dając mu do zrozumienia, ze wiem już prawie wszystko na ten temat, wyciągnąłem z księcia Guzana potwierdzenie pogłosek, że na głównej wyspie Hisagazi jest coś, o czym ledwie ośmielam się myśleć. Statek bogów, jak dowiedział, i prawdziwy żywy bóg, który przybył do nich z gwiazd. Tego możesz się dowiedzieć od pierwszego lepszego tubylca. Tajemnica, którą znają tylko wyższe klasy to to, że historia ta nie jest jedynie legendą, ale autentycznym faktem. Tak przynajmniej twierdzi Guzan. Sam nie wiem co o tym myśleć. A jednak… Zabrał mnie do świętej jaskini i pokazał przedmiot z tego statku. Sądzę, że to jakiś zegarowy mechanizm. Ale co, nie wiem. Z lśniącego srebrzystego metalu, jakiego nigdy nie widziałem. Kapłan powiedział, żebym spróbował to rozbić. Nie był ciężki, więc metal musiał być cienki, ale stępił moją szpadę, skała, którą w niego uderzyłem roztrysnęła się, a mój brylantowy pierścień nie zostawił na nim żadnej rysy.