Выбрать главу

– Taaa – mruknął Essex.

– I co zrobisz?

– Jak to co? Rozkoduję, co jeszcze…

– Słuchaj, co to może być?

– Jakieś świństwo – bez cienia wątpliwości oszacował Tyłek. – Bo po co by w innym przypadku wysyłali na oba adresy?

Raszyn zastanawiał się przez sekundę.

– Racjonalne – skinął głową. – Łapiesz, Phil.

– Jak się do tego ustosunkujemy? – ostrożnie zapytał Essex.

– Najpierw przeczytamy – westchnął admirał. Strasznie nie chciało mu się wdawać w rozmowy, na szczęście Tyłek rozumiał go już niemal bez słów. Też wiedział, że sprawa cuchnie na kilometr. Rozkazy admiralicji zawsze przychodzą ściśle według regulaminu – do dowódcy, a dopiero ten rozprowadza je między podwładnych.

Ale dziś szef sztabu otrzymał kopię dokumentu. Oczywiście domyślał się, że nie poprzedzi jej formułka typu: Jeśli dowódca Grupy zignoruje poniższe rozkazy albo przekaże je w zniekształconej postaci, należy go aresztować i zagwarantować pełne wykonanie poniższych. To nie jest potrzebne, wystarczyło, że Essex miał przed oczami kopię dyspozycji i chcąc nie chcąc musiał patrzeć przełożonemu na ręce. Admiralicja uważała to za kapitalny pomysł, zwłaszcza wtedy, gdy między dowódcą i szefem sztabu istniały różnice zdań. A Tyłek i Raszyn byli według niej jedną wielką chodzącą obstrukcją.

– Hamujemy? – zapytał kontradmirał.

– Przecież powiedziałem, że najpierw poczytamy! – warknął Uspienski, po czym rozłączył się, opadł na oparcie fotela i zamknął oczy.

– Stanowisko Dowodzenia Okrętem! – ryknął głośnik. – Gotowość do hamownia za piętnaście minut!

– SDO, czekać na rozkazy – powiedział zmęczonym tonem Raszyn.

– Przepraszam, sir? Tak jest, sir! SDO, czekać na rozkazy… Panie admirale, proszę o pozwolenie zwrócenia się. Mamy przeliczyć hamowanie czy jak?

– Co to znaczy: czy jak?. – wycedził dowódca. – Gdzie jesteśmy, astronauto? Czekać! Kutas!

– Aye-aye, sir!

– Bydlak… – mruknął Raszyn. Poczuł się zawstydzony. Sam rozpuścił ludzi, zaszczepiwszy im ciągoty do własnej inicjatywy, a teraz gotów był wyładować kiepski humor na podwładnym, który nie powiedział niczego tak obraźliwego. Ale właśnie teraz admirał wolałby, żeby przy pulpicie kapitana siedział jakiś profesjonał ze starej szkoły, który potrafił niczemu się nie dziwić, ponieważ w latach jego kursanckiej młodości przesadne dziwienie się szalonym rozkazom wybijano ludziom z głowy już na uczelni. I to nie odgórnymi szykanami, ale rękoma mniej niezależnych kolegów z roku. Przy tym o ile w męskiej uczelni tylko bito, w żeńskiej mogło się człowiekowi przydarzyć coś gorszego.

Cel był szlachetny – wykonywać polecenia bez namysłu. Stanąć w szyku i utrzymać pozycję. Ale kursantowi Uspienskiemu, którego i tak ciągle dziobano za to, że był Rosjaninem, wymiary mordobicia wydawały się przesadne. Zresztą w ogóle nie pochwalał tego rodzaju praktyk. Zostawszy oficerem i zdobywszy już autorytet, stracił wiele sił, by stosunki na uczelni stały się bardziej liberalne. A teraz czasem tego żałował. Jeszcze jako porucznik Uspienski, żeby przeżyć, potrzebował podwładnych-przyjaciół. Będąc jednak admirałem Raszynem, do tego samego potrzebował tylko śrubek i nakrętek.

Nie to, żeby sam się zmienił przez te lata. Zmienił się za to charakter jego zadań.

– Tu Borowski, sir. Mamy problem?

– Czekać – powtórzył nie wiadomo który raz Raszyn. Tym razem z wdzięcznością. Sądził, że starszy oficer ustawi wzburzonego kapitana.

– Rozumiesz?! – admirał usłyszał z głośnika, jak spełniają się jego domysły. – Lepiej przelicz wszystko, w dupę. Po pierwsze, policz zwrot do Ziemi. I na wszelki wypadek wyjście do Pasa. I na wszelki przeciwpożarowy wyjście na Marsa po stycznej z przelotem nad punktem. Kapujesz? I wyluzuj się. Sam sobie napytałeś. Mogłeś samodzielnie o wszystkim zdecydować, nie zadając głupich pytań.

– Chciałbym wiedzieć, co się stało – zauważył odzyskujący rezon kapitan, wprowadzając zadania do procesora marszowego.

– Co ci za różnica?! – jęknął Borowski. – Dowiesz się wszystkiego we właściwym czasie.

– Ciekawe, od kiedy to dowiadujemy się wszystkiego? – zapytał złośliwie nawigator.

– Ciekawe, kiedy ostatni raz byłeś porucznikiem? – niezbyt zrozumiale, ale z wyraźną groźbą w głosie rzucił zamiast odpowiedzi ZDO.

Kapitan zerknął na niego zaskoczony i natychmiast skapitulował.

Raszyn w swojej kajucie wpił się wzrokiem w monitor.

– Ja cię! – zdołał wykrztusić.

Rozkaz odwoływał zamówioną przez admiralicję operację oczyszczenia powierzchni. Pełne zadumy strzelanie z bezpiecznej odległości przestało być aktualne. Ni z tego, ni z owego Wujek Gunnar zażądał od Grupy F błyskawicznego ataku. W starożytności nazywało się to szarżę kawaleryjską.

Wykaz figur pilotażu podstawowego określał ten manewr szturmówką. Każdy kadet musiał umieć wyrecytować w nocy o północy: Szturmówka to przelot nad powierzchnię na stycznej o minimalnej możliwej wysokości z maksymalną możliwą do prowadzenia celnego ognia prędkością, sir! A także powinien wiedzieć, że zazwyczaj takie manewry wykonuje się, gdy na dole czekają na atakującego silne umocnienia przeciwlotnicze. Pojawiasz się niespodziewanie, dajesz salwę, a ci, co ocaleją, nie mają już do czego strzelać. Ty bowiem jesteś już po drugiej stronie i spokojnie odlatujesz załatwiać inne sprawy. To prawie niemożliwe trafić w idący do szturmu cruiser lub megadestroyer.

Najważniejsze to lecieć możliwie nisko, by lasery obrony przeciwlotniczej nie nadążały za tobą. Mocne naziemne działo z łatwością przedziurawi poszycie, ale odwrócenie go o duży kąt trwa kilkadziesiąt sekund. A ty przelatujesz górną sferę w ciągu kilku. I póki ta dupa na dole kręci się jak żółw, który chce zobaczyć własny ogon, drugi taki sam zdeterminowany jak ty zachodzi ją z boku. Trzeci już z reguły nie jest potrzebny.

Wszystko pod warunkiem, że nie zahaczysz brzuchem o powierzchnię i nie walniesz prosto w obóz wroga. Wydech silników prawie zawsze jest nieco niestabilny, statek trochę się wierci. W przestrzeni nie ma to znaczenia, ale tuż nad powierzchnią odchylenie o dziesięć metrów może oznaczać katastrofę. Na małych wysokościach siada również awionika. Krótko mówiąc, akcja szturmowa to zabawa dla asów, którzy prowadzą dobrze wyskalowane okręty.

Oczywiście, w gęstych atmosferach Ziemi czy Wenus takie numery w ogóle nie mają szans realizacji – każdy obiekt poruszający się nazbyt szybko spłonie. Z kolei gdy rozsądnie zwiększysz wysokość, zauważą cię z daleka, wyliczą trajektorię i na pewno przywalą choćby w oddalającą się rufę. Nad planetami z atmosferą znacznie bardziej skuteczny jest niewidzialny zwis i ostrzał z jakichś pięciuset kilo. Strzał – odskok. Znowu strzał. Niech ich kompy zatrą sobie mózgi, usiłując przewidzieć, gdzie odskoczysz. Tę taktykę Ziemianie stosowali nad Wenus i tam się bardzo sprawdziła.

Ale marsjańskie quasi-powietrze pozwala na podejście szturmowe, atmosfera jest tam rozrzedzona i według ziemskiej skali ma nikczemną wysokość. Raszyn wykonywał podobne rajdy nad Czerwoną Planetą niejednokrotnie, zarówno sam, jak i w składzie eskadry – choćby wtedy, gdy atakował umocnienia Red City. Straty ograniczyły się do destroyera, który i tak zdołał z rozpędu umknąć na orbitę, chociaż rufę miał jak rzeszoto. Ale w zamian odstrzelony z niego reaktor z uszkodzonym chłodzeniem spadł na głowy separatystów i mówiło się potem, że to zaimprowizowane bombardowanie atomowe odegrało w szturmie na marsjańską stolicę niebagatelną rolę. Co prawda reaktor nie wybuchł, ale to też zapisano Grupie F na plus – nie zniszczyła zdobytego miasta.

Tyle że teraz problem stwarzały nie baterie obrony przeciwlotniczej. Problemem był czas.

Sądząc z komunikatu admiralicji, Marsjanie nagle stanęli okoniem, zrezygnowali z usług desantowca i postanowili przejąć bazę przemytników własnymi siłami. Widać przypomnieli sobie, że taki ziemski desant prowadzi do ogromnych zniszczeń, ludzie giną na prawo i lewo. W każdym razie tak to argumentowali. Grupa F miała tylko wykonać przygotowanie artyleryjskie, resztę Marsjanie chcieli zrobić sami.

– Ciekawe – wymamrotał Raszyn. Niemal wcale nie interesowało go, kogóż tak cennego mogli schwytać albo zabić Ziemianie. Ani co też tak cennego kryło się przed ich wzrokiem w podziemnym mieście dokoła kopalni. W admiralicji musieli to rozumieć, ale zapewne otrzymali polecenie od Dyrektorów, żeby nie wtrącać się do spraw suwerennego globu. Skoro zaś Marsjanie już w pośpiechu podciągali wojsko pod bazę, Grupa F musiała teraz gnać, a nie tylko się śpieszyć.