Выбрать главу

– Świetnie – wpisał do komputera Mendes. – I drugie.

– Huamuachil.

– Znaczy to coś?

– Pierwsze nic, drugie jest drzewem.

– Jeszcze jedna sesja i od nowego roku akademickiego będzie pan prymusem w szkole i w łóżku – obiecał doktor.

Po wyjściu od Mendesa Jose zajrzał do cukierni. Na wystawie zaciekawił go czekoladowy globus. Ameryki przypominały klepsydrę. Piasek z Północnej przesypywał się zwężeniem Meksyku, przez pustynię, do Południowej.

Ostatnią sesję Mendes zaczai wspomnieniami.

– Mój ojciec nazywał się Teitelbaum, w Argentynie lepiej brzmiało Mendes. A pańskie nazwisko?

– Nikt go nie zmieniał. Po co?

– Domyślam się. Nie ciekawiło pana jego znaczenie?

– To oczywiste.

– Tak, po hiszpańsku tak, ale w sanskrycie oznacza ascezę, umartwianie się. Żadnych kobiet, alkoholu. Medytacja i joga.

– Nie wiedziałem.

– Stare przyzwyczajenie śledzenia słów. Jeszcze z żydowskiej szkółki. Hinduski „tapas" prowadzi do oświecenia.

Josego nie interesowała joga. Mendes wprowadził go w sen. Obudził się po pół godzinie. Doktor włączył magnetofon. Krzykliwy głos bełkotał niezrozumiałe dźwięki.

– Rozumie pan coś z tego? – Mendes cofnął nagranie.

– Nie.

– To pana, że tak powiem, wypowiedź. Na początku było całkiem rozsądnie. Podniósł pan palec do góry i powiedział: „Pierwsze czytanie snu." Później zmienił się panu głos i nie chciał pan przerwać, musiałem krzyczeć: „Hua-muachil!" Nie mówił pan nigdy po indiańsku?

– Nigdy – Jose sądził, że jeszcze śni.

– Piastunka może była Indianką?

Jose pokręcił głową. – Indiański?

– Wie pan co, jeden z pacjentów mówił przez sen po walijsku. Okazało się, że w dzieciństwie słyszał walijskie piosenki z radia. Proszę wziąć ze sobą kasetę i gdyby były jakieś problemy, dzwonić do mnie.

Jose przeszedł w półśnie przez korytarz. Obudził go hałas ulicy. Na rogu zajrzał do cukierni. Z czekoladowego globusa wygryziono pół świata.

Zadzwonił do Ann von Trot: – Przyjdź jutro. Tak, wróciłem. Bardzo się cieszę, że cię zobaczę. Idę spać, łeb mi pęka.

Przed zaśnięciem słuchał kasety Mendesa. Przenosił ciepło z ręki do pleców, rozlewał po całym ciele. Głos doktora przycichł, włączyło się nagranie z ostatniej sesji. Dochodziły do niego jeszcze kołyszące, nieznane dźwięki.

– Niektórzy mówią przez sen, inni do siebie. Skąd pewność, że się obudzili? – pomyślał, zasypiając.

Usłyszał: „Drugie czytanie snu." Ktoś mówił jego głosem: – Jestem szumem krwi. Biciem serca. Kiedy płonę, jestem bogiem słońca, kiedy wieje wiatr, jestem pierzastym wężem. Zawarliśmy braterstwo krwi, gdy kaleczyłeś palce na moich kamieniach. Wsączyłem ci zimną, kamienną krew. Poznałeś tajemnicę. Sny, oplatając głowę, rozmiękczają myśli i kruszą kości. Indianie uciekali z kamiennych miast ze strachu przed snem. Porzucali zdobyte przez wroga twierdze.

Bronili się górskim kryształem. Nie znali nic twardszego. Rzeźbili z niego czaszki na ofiarę. Sny kryształowych czaszek były przezroczyste. Obmywali je wodą.

Ludzkie głowy obmywają sny. Okadzają je dymem wspomnień i przeczuć. Indianie wiedzieli, że nadejdzie senna fala, pogrążająca myśli. Wyższa od murów miasta. Zatapiająca szaleństwem. Gdy się zbliżała, śnili ją, niosącą gęsty dym, ciężki sen bez marzeń, z którego nie ma przebudzenia. Co noc kładli się w innym miejscu, nienaruszonym snami. Jeżeli pewnego ranka przedmioty traciły barwę i zwykłą wagę, oznaczało to, że zbliża się najwyższa fala. Rzeczy stawały się zaśnione, nieprzydatne na jawie.

W mieście zostawał kapłan. Zasypiał na ołtarzu. Dawał się pożreć koszmarom, by uratować uciekających mieszkańców. Śnił cierpienie i szaleństwo. Prześnił je do końca, od początku. Ludzie byli znowu czyści. Wznosili nowe miasto. Mijały dwa, trzy pokolenia i sny kruszyły kamienne mury, mąciły kryształ ofiarnych czaszek. Kapłan zasypiał.

Jose się nie obudził. Umierał na sen.

NAMIĘTNIK

Rozkładam prześcieradło. Naciągam na łóżko. Będzie płótnem obrazu: kobieta i mężczyzna.

Wyciągasz po mnie ręce. Kładziesz na sobie. Śmiejesz się, że mężczyzna jest najpiękniejszym człowiekiem. Ale mam rację. Spójrz, twoje nogi są silne. Wąskie biodra, brzuch i uda to maszyneria mięśni. Najczystszy rysunek, bez poprawek na nieforemną, baloniastą ciążę. Nie jesteś spiżarnią z sadłem powtykanym w wałki tyłka i piersi. Nie przyssie się do ciebie od środka wygłodniały embrion. Zobacz:

Twój najmniejszy mięsień, ten nadgarstka, łączy się z ramieniem, muskułami. Jego ruch podtrzymują ścięgna pleców. Nie ginie gdzieś w krągłościach, nie rozpuszcza w tłuszczu. Dla kobiety dorastanie jest puchnięciem. Dla mężczyzny nabieraniem siły.

Widząc pierwszy raz moje nagie piersi, powiedziałeś: „Są bezradne jak rozłożone ręce." Całujesz je i są święte. Różowieje aureola sutek. Nasza Święta Cycanna, patronka o dwóch relikwiach. Trzeba je adorować, lizać. Dręczyć gryząc, ściskając, bo nie ma świętości bez umartwień.

Seks pachnie z ust i ślini się między nogami, kiedy mówisz do mnie, delikatniej niż pocałunek. Wkładasz język między wargi. Dzielimy się ostatnim zrozumiałym słowem. Rozgryzamy: ko – och – am, I opadają ozdoby słów. W jęku głos jest nagi. W samym środku krzyku. Pragnienie nieprzekładalne na wyuczone, tresowane słówka.

Zostaje rytm, puls krwi. Powinność rytmu przywołującego rozkosz. Wkradam się pod ciebie. Zlizuję krople potu. Mają przezroczysty smak. Przepływa przez nie ciepło, słona łzawość, lepkość pożądania. Poczekaj – odpycham cię stopą. Bierzesz ją do ust. Rozdzielasz pieszczotą palce. Mokrą ocierasz o policzek.

Pochylasz się powoli nade mną. Włosy zasłaniają ci twarz. Twoje plecy są splecione z mięśni. Wygięte w pokłonie. Jest w nich uległość i groźba mocy. Wyciosany z kamienia antyczny kapłan, składający nasienie w ofierze: „Nie będziesz mieć innych mężczyzn przede mną" – żądałbyś, jak każdy zakochany bóg.

Wtulam się w twoje ramię. Masz pieprzyk. Brązowy, wystający guzik, spinający lśniącą skórę. Całuję zagłębienie szyi. Odchylasz głowę, poddajesz się pieszczotom. Za dużo, za mocno. Chcesz się znowu we mnie schronić. Siadamy, objęci udami. Ukąszenia pocałunków są zbyt bolesne. Liżemy sobie usta. Pchnięciem przenikasz moją miękkość. Przytrzymujesz za biodra. Unosisz, przyciskasz władczo do siebie. Przyciągasz, odpychasz. Jestem twoim odartym ze skóry, wyprężonym członkiem. Wyciskasz z nas rozkosz. Drżymy przed… Wyrywam się i chowam głowę pod poduszkę. Nie chcę, żebyś mnie dotykał. Jeszcze nie. Obnażyłeś mnie ze zwykłego ciała. Sączy się z niego wilgoć. Pod nim jest inne, miłosne. Z rozgrzanej skóry parują perfumy. Kładziesz się obok, opierasz na łokciu. Wdychasz drażniący zapach. Nigdy nie pachną tak samo. Nabierają aromatu od światła i pieszczot. Dojrzewają na ciepłej skórze.

Zamiast słów wkładasz mi w ucho język. Obiecujesz nim powolne spełnienie. Liżesz koniuszkiem najgłębszą czeluść. Gładzisz pośladki. Lubię dostawać klapsa niby zła, opieszała dziewczynka. Pewnie, że się nie spieszę.

Przyciągasz mnie za ramię, żeby potrzeć sierść. Zwierzęcą łatkę między nogami. Palec prowadzą do jamy rude żmijki śliskich włosków. Rozsuwam szeroko nogi. Gładki palec zamienia się w szorstki język. Mój słodki miąższ ścieka ci z ust.

Przytrzymujesz mi ręce. Nie wiem, czy cię odpycham, czy trzymam paznokciami za ramiona. Wślizgujesz się we mnie. Kołyszesz. Płytkie fale przyjemności zalewają usta. Łapię gwałtownie powietrze, wciągam w siebie oddech, ciebie. Popychasz do rozkoszy. Coraz mocniej. Przez moje ciało, rozwartą nagość. Znajdujesz nową pieszczotę, tędy. Najgłębiej. Gubimy się, wynurzamy, nie możemy mocniej wbić w siebie. Rozszarpać. Jestem w tobie, w pulsującym skomleniu. Tańczę skowyt. Palce ześlizgują się bezsilnie ze spoconych ramion. Rozkruszamy biodrami ostatni kawałek cukru, mdląco rozpływający się w naszych ciałach.