Выбрать главу

– Któraś jest z Sołowek?

– Dyskutujemy o tym w naszym kółku. Ojciec Michaił ma pewne poszlaki, duchowe. Jest najznamienitszym egzorcystą. Żaden duch mu nie umknie.

– Kiedy będzie miał pewność, przestanie pan szukać? – niepokoiłam się o finanse Kołdunowa. W lutym spóźnił się z wypłatą. Kupował od jakiegoś cwaniaka „maluteńką ikonę, cenniejszą niźli złoto", czyli zapałkę do kolekcji. Zanim nadrobił wydatek, sprzedając prawdziwą starą ikonę, pracowałam za „spasiba".

– Pewność? Pewność jest nie z tego świata. Tutaj możemy mieć wiarę. Z tego świata jest tylko kłamstwo.

– Nie odpowiedział pan. Ja nie jestem wierząca. Jestem logiczna. Czy po odnalezieniu zapałki z sołowieckiego monasteru zamknie pan swoją kolekcję?

– Tłumaczyć się przed tobą nie będę -obruszył się na moją nachalność. – Pospolity umysł nie pojmie mych zamiarów.

– Nawet nie śmiem za panem podążać, książę – opuściłam skromnie oczy. Pracuję u wariata, byłam tego pewna. Póki płacą, gram swoją rolę.

Do końca wieczoru czytałam o świętym Grzegorzu Palamosie.

Stało się najgorsze. Przeczuwałam to od dawna. Szaleńcy potrafią żyć za pięciu. Mają nadludzką siłę. Po jej wyczerpaniu padają jednak martwi, rażeni piorunem, zesłanym przez zazdrosnych i sprawiedliwych bogów.

Tego dnia Kołdunów czuł się lepiej. Przeszła mu angina. Nabrał kolorów, co na jego tłustej twarzy przypominało woskowy róż, jakim pociągnięte są policzki świętych z ikon. Dowcipkował, chrupał herbatniczki i nagle się zakrztusił. Zamachał rękoma, zdarł z szyi jedwabny fular. Łapał haustami powietrze. Niewiele się namyślając, podbiegłam i łupnęłam go pięścią w plecy. Złapał się za serce. Drugą ręką szperał po kieszeniach. Wysypał z nich zwitki chustek.

– Moje lekarstwo – wyszeptał blady. Przeszukałam na klęczkach dywan. Może lekarstwo zaplątało się w chustki?

– Nie ma! – panikowałam. Kołdunów się dusił. Jego bezwładna ręka opadła na moje ramię. Podniosłam głowę. Proszącym wzrokiem wskazywał na drzwi sypialni. Zerwałam się z dywanu i wpadłam do niej. W ciemnościach świeciła wieczna lampka. Oświetlała mętnie zdjęcie kobiety i flakoniki lekarstw na stoliku. Ręce latały mi ze strachu. Antybiotyki, coś na kaszel, jest! Nitrogliceryna! Kołdunów tracił przytomność. Ja też nie pamiętam, co było później. Na pewno wlałam mu do ust krople, chyba masowałam siniejące dłonie. Trochę oprzytomniałam i złapałam za telefon.

– Nie trzeba – powiedział cicho, lecz już swoim zwykłym, zdrowym tonem.

– Włodzimierzu Dymitrowiczu, atak serca, trzeba wezwać lekarza!

– Żaden atak. W moim wieku to normalne. Nalej herbaty.

Napędził mi strachu, a teraz, jakby nigdy nic, będzie popijać herbatę!

– Wie pan co? Zamiast się umniejszać duchowo, schudłby pan najpierw. Odtłuścił serce.

– liii tam! – klapnął sztuczną szczęką

0 filiżankę. Siedzieliśmy w milczeniu. Sądzę, że cieszył się każdą chwilą. Oddychał powoli, głęboko. Smakował konfitury. Tykanie ściennego zegara stawało się melodią mijającego spokojnie czasu.

– Poczytaj Biblię, tam, gdzie zaznaczyłem – zakończył naszą bezczynność.

– Księga Rodzaju. Mój Boże, jakiż świat był nieskomplikowanie piękny – Kołdunów swoim zwyczajem wtrącił się do lektury.

– Kto bardziej zgrzeszył: Adam czy Kain? Ojciec czy syn? Bóg powiedział Adamowi: „Nie jedz owocu z drzewa." Kainowi nie powiedział: „Nie zabijaj brata swego."

– Jak się pan ma? Zostać na noc? A jeśli znowu się pan źle poczuje?

– Nie poczuję się źle. Ojciec Michaił już wie, która z ikon jest sołowiecka.

– Widzi pan, Włodzimierzu Dymitrowiczu, przejął się pan, serce po anginie osłabione 1 nieszczęście gotowe.

Ocuciła go nitrogliceryna, lecz przy życiu trzymała zapałka.

– Nie tym, nie tym. Bóg zesłał mi tę ikonę, a diabeł…

– Co diabeł?

– Dostałem wiadomość z policji – Kołdunów nie potrafił ukryć podniecenia. Błyszczały mu oczy, poczerwieniał. Godzinę temu umierał.

– Widziałam w pana sypialni zdjęcie kobiety – nie powinnam mówić o widzianej przypadkowo fotografii. Ilonka wspominała jakąś nieprzyjemną historię z jego żoną. O innych jego krewnych, rodzinie, nie słyszałam. Skądś znałam twarz ze zdjęcia. Gdzieś ją widziałam, ale gdzie?

– Zdjęcie? Tam jest ikona.

W sypialni nie było czasu na rozglądanie. Szukałam lekarstwa. Z wiecznej lampki jest więcej cieni niż chybotliwego płomienia.

– Przynieś ją – zażądał.

Zapalił halogenową lampę, schowaną za kredensem. W salonie zrobiło się biało. Trzymałam dużą ikonę Matki Boskiej. Deska nie była stara. Farba popękana, sczerniała.

– Widziałaś podobny obraz? – Kołdunów stał przy mnie, opierając się o stół. Drżały mu z osłabienia ręce. – Na wystawie? W albumie? – dopytywał.

– W hotelu – olśniło mnie. – Włodzimierzu Dymitrowiczu, wydawało mi się. Nie obraz, widziałam podobną kobietę.

– W Paryżu? Matkę Boską? – powątpiewał.

– Tam, gdzie pracuję, w hotelu Ravijac, mieszka podobna kobieta. Wielkie, migdałowe oczy, wąski nos i takie napuchnięte usta.

– Mieszka w hotelu?

– Od roku, z młodszym od niej kochankiem.

Kołdunów wpatrywał się we mnie cier-piętniczo. Szybko wypił nitroglicerynę. Ból ustąpił, rozkurczył napiętą twarz.

– Idź już.

Nie chciałam zostawiać go samego.

– No, idź już – zaprowadził mnie do przedpokoju.

– Może to zawał?

– Myślisz, że mi spieszno do nieba? Mam swoją ikonę. Nie mam tylko świeczuszki. Po ciemku nie pójdę. Jeszcze bym zabłądził – żartował. Poczuł się lepiej, bo bredził po swojemu: – Pamiętasz, co mi czytałaś u Bułgakowa? „Wieczną świecą jest Matka Boża, przyjmująca światło Pana."

– Proszę, zostanę.

– A poszła – wypchnął mnie brzuchem za drzwi.

Powinnam była zostać. Nie umarłby tej nocy.

Rano poszłam do hotelu. Miała być praca. Hotelu nie było. Spłonął w nocy. Przyjechała policja i pompierzy. Wezwali właściciela. Minął mnie wóz policyjny, wieźli na komisariat recepcjonistę. Ludzie mówili, że nikt nie zginął, tylko podpalacz. Z rumowiska wystawały żarzące się belki.

Usiadłam na chodniku i nie mogłam się ruszyć. Iskry, opadające z wypalonych okien na ulicę, zaplatały się w moje włosy, w mój umysł. Rozświetliła go wizja prawdy. Krzyczałam. Wykrzyczałam wszystko. Wtedy przywieźli mnie tutaj. Nic więcej nie mam do powiedzenia.

Proszę bardzo, mogę powtórzyć zeznania. Nie zabiłam Józefa Czapskiego. Zróbcie ekshumację. Nie dolałam mu trucizny do koniaku. Nie miałam żadnych powodów. Po co? Gdyby Czapski żył, nie musiałabym szukać nowej pracy. Potrzebowałam pieniędzy, nie zemsty na jego gospodyni.

Nie zabiłam Włodzimierza Kołdunowa, był chory na serce. Nie spaliłam jego zwłok w hotelu Ravijac. Pierwsza je rozpoznałam. W ustach miał osmaloną gumę do żucia, balonówę. Tak najpierw myślałam. To była nadtopiona sztuczna szczęka. Różowe bąble ściekającego plastiku. Sygnet na palcu, trzymającym zapałkę, od której niby zapalił się hotel. Zapałki nie znajdziecie, spłonęła. Ja natomiast pamiętam gest Kołdunowa, trzymającego tę swoją zapałczane ikonę. Tak z nią umarł, ściskając zapałkę.

Sam tam przyszedł po swoją żonę – Matkę Boską. Nie ja podpaliłam hotel. Cieszę się, że pani Kołdunów oraz syn Kołdunowa odziedziczą majątek po księciu Włodzimierzu. Mimo, że o ile wiem, zapisał go Cerkwi i na odnowienie

monasteru w Solówkach. Nie śledziłam pani Kołdunów i jej pasierba. Dostałam adres hotelu od Ilonki. Ona też poleciła mnie księciu. Nie wiem, gdzie przeprowadziła się Ilonka. Po ślubie zerwała z przyjaciółmi. Jej mąż jest inżynierem. Kończy budować tunel pod La Manche. Tam ich szukajcie. Uciekli z Paryża. Byli na pewno w zmowie z Kołdunową. Zaplanowali, że sprowadzę księcia do hotelu, a oni zabiją go i spalą. Wiedzieli, że bawił się zapałkami i da się na niego zwalić winę za pożar. Hotel by! stary, samo próchno. To księżna zabiła księcia w hotelu i jej kochanek, to znaczy jego syn. Albo i nie zabili, pękło mu serce na ich widok. To także przewidzieli. Włodzimierz Dymitrowicz przyniósł do hotelu swoją ikonę i zapałki. Wiedział, że księżna do niego nie wróci. Modlił się do niej, wymalowanej na ikonie. Była jego Matką Boską, a Matka Boska jest świecą, przyjmującą ogień Pana, tak napisano. Monsieur Koldunov chciał ją pewnie spalić. Oczyścić z grzechu i uwolnić siebie. Przecież to logiczne. Po co miałabym podpalać hotel, zabijać Kołdunową i pozbawiać się obydwu prac? Owszem, jest mi tu dobrze. Izolatka jest większa od mojego paryskiego pokoju. Jedzenie smaczne, karmią regularnie. Płaci za mnie opieka społeczna. Zamiast prozaku dostaję serię elektrowstrząsów. Prąd jest tańszy od leków. Wiem, że jestem na obserwacji i wszystko, co mówię czy piszę, przekażecie dalej, wyżej. Dlatego, korzystając z okazji, wspomnijcie, proszę, żeby produkowali okrągłe odkurzacze. Ile ja się namęczyłam w hotelu. Odkurzacz zaczepiał o drzwi i meble, a waży parę kilo. Okrągły się toczy, nie zaczepia.