Выбрать главу

Chcą wsadzać do więzienia klientów prostytutek. Niedługo bycie mężczyzną będzie tu przestępstwem. Nic dziwnego, skoro w ich języku „człowiek" – to ona. „Śmierć" – on. Kulturowy matriarchat. Kraj w kształcie zwisłego penisa! Mitycznym założycielem tego narodu nie był żaden bohater, ale pramatka Svea. Uważaj na siebie, bracie – perorował Claudio, przekrzykując salsę. – Kończą się walki systemów politycznych, władza mężczyzn…

Jose zgodził się na „wspólny poród". Będzie przy niej, jeżeli to takie ważne… Ingrid liczyła dni do końca męki. – Co ze słynnym instynktem macierzyńskim reklamowanym w podręcznikach dla ciężarnych? – martwiła się. – Wszystko w swoim czasie – pocieszała ją matka. – Zobaczysz maleństwo i zapomnisz o porodzie, o cierpieniach.

Po pierwszych skurczach, gdy odeszły wody, Jose zawiózł ją do szpitala. Heroicznie wkroczył do sali porodowej.

– Nie, Ingrid, nie potrafię! – rzucił się do wyjścia, gdy rozcinano jej krocze.

– Wracaj! To jest nasz poród! – jęknęła.

Urodziła po trzech godzinach. Pielęgniarka zawołała Josego. Do porodówki wjechał tradycyjny wózek z szampanem i szwedzką flagą. Szczęśliwa, uczesana i umalowana Ingrid przytulała dziecko. Na jego rączce zaciśnięto plastikową bransoletkę z napisem: „Dziewczynka Tapas".

Ingrid szybko znudziły pieluchy, przeciery, podgrzewane butelki. Wróciła do pracy. Dzieckiem zajmowała się niania. Gotowaniem i sprzątaniem – gosposia. Jose czytał książki, pisał wiersze. Woził na spacer kilkumiesięczną Sabinkę. Wysłuchiwał matczynych zachwytów podstarzałych biznesmenek i arystokratek, odwiedzających dom pod nieobecność Ingrid. Sprawdzały, czy robi postępy w szwedzkim. Pakowały mu palce w usta, układając wargi do wymowy a, o. Miał ochotę je polizać z litości albo pogryźć. Samiczy chichot tych kobiet był skomleniem o seks. Wychodziły, poprawiając żakiety i obciągając spódniczki, jakby je ktoś próbował z nich zedrzeć.

Któregoś wiosennego dnia wyrwał się wcześniej ze szkoły. Bolała go głowa. Wszyscy w klasie narzekali na wiosenne przeziębienia. Po drodze do domu kupił aspirynę. W ogrodzie sąsiadów stały sczepione ze sobą psy husky. Szkliste, niebieskie ślepia suki iskrzyły się niczym dwa kawałki lodu. Takie oczy miewała Ingrid. Nie pytał wtedy, co się stało. Omijała go wzrokiem, patrzyła w telewizor. Zmęczona, zamykała się w swoim pokoju.

Jose wszedł do mieszkania. W przedpokoju leżała torba Ingrid, w sypialni paliło się światło. – Źle się czujesz? – zawołał.

Leżała w łóżku, paląc papierosa. Obok niej śpiący facet. Miała lodowate spojrzenie. Jose zatoczył się. Chciał ich zabić, zabić siebie. Uciekł. Nie za bardzo pamiętał, co działo się przez ten tydzień. Ocknął się w domu Claudia. Pił, budził się nieprzytomny, zasypiał, żeby zapomnieć, że żyje. Wrócił do domu, sam nie wiedząc, po co. Zobaczyć córkę. Ingrid nie próbowała się tłumaczyć, przepraszać. – Nie żyjemy w średniowieczu ani w Meksyku. Mogę robić, co chcę.

Jose nie zamierzał powtarzać banałów. Powiedziały się same, bez jego woli. – Przecież jesteś matką, moją żoną…

– I dlatego mam zrezygnować ze swojego życia?

Spakował się. Do plastikowego worka wrzucił ubrania, książki. Gosposia podała mu kopertę. Ann von Trot, najlepsza przyjaciółka Ingrid, zapraszała go do siebie.

– Ingrid taka jest, nie zmieni się. Wykorzystała twoją naiwność. Przywiozła cię z podróży jak jaszczura z Galapagos – Ann rozwiewała ostatnie złudzenia. Był dawcą spermy. Rozpłodowym samcem.

Ann również potrzebowała pomocy. Spragniona czułości, starzejąca się arystokratka, znudzona elegancką samotnością. Jose jej nie zawiódł. Obsługiwał seksualnie, udając namiętnego kochanka. Zasłużył na przytulne mieszkanko w centrum Sztokholmu. Wkrótce zaspokajał zachcianki pozostałych przyjaciółek Ingrid. Najpierw z zemsty, później dla drogich prezentów, dyskretnych, comiesięcznych przelewów bankowych. Najbrzydsza z nich podarowała mu małą Alfę Romeo. „Żebyś przyjeżdżał, kiedy cię potrzeba" – nagryzmoliła szminką na przedniej szybie.

Nie były o siebie zazdrosne. Sprawny seks uważały za wartą wydatku usługę. Jose wiedział, że polecały go sobie jak dobrą fryzjerkę czy krawcową. Był kosztowny, a luksus kosztuje. Drogie garnitury, buty szyte na miarę. „Najbardziej dekoracyjny facet w Sztokholmie" – ocenili go dwaj party fixaren, kręcący modnym światkiem stolicy. Dopisali do listy sław, zapraszanych na snobistyczne imprezy. Jose nie opuszczał żadnego szykownego party. Stał samotnie z drinkiem, oceniał gości. Wychodził na parkiet, gdy grano szybkie kawałki. Blondwłose piękności uganiały się za zmysłowym przystojniakiem. Żaden tutejszy nie potrafił tak stanowczo objąć, szeptać komplementów, uwodzić bez desperacko-pijackich pytań: „Czy nie masz nic przeciw temu, że cię pocałuję?"

Jose sprawiał sobie przyjemność krótkimi romansami. Zostawa! do pierwszych pretensji. Lubił patrzeć na żałosne miny dziewczyn, kiedy pytał: „Dlatego, że mnie kochasz, mam zmienić moje życie?" Młode, piękne płaciły łzami. Stare klientki – walutą.

Zdarzało mu się kilka dni nie odpowiadać na telefony, nie wychodzić z domu. Pił i układa! wierszyki: „Ciężki jest zawód poety -wyciskać podziw z kobiety." Trzeźwiejąc, brzydził się sobą.

Ann von Trot zabrała go w połowie lata na swój jacht. Od czasu, gdy dowiedziała się, co oznacza po hiszpańsku jego nazwisko *, mówiła do niego: My Snack. Obtańcowywał zaproszone na rejs stare pulardy, nafaszerowane silikonem i hormonami. Któraś z nich, rozochocona zmysłowym pląsem, zapytała, czy dałby jej lekcje salsy.

Ann sądziła, że to znakomity pomysł.

– Jose, mógłbyś założyć szkołę tańca! Znam kogoś, kto… – powiedziała w kabinie, zdejmując bikini.

– Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to najlepszy pomysł – odpowiedział, zwilżając ją wazeliną.

– Chcę ci pomóc, my poor, little Snack. Nie myślałeś o własnym biznesie? Nikt ci nie każe tańczyć od rana do nocy. Byłbyś dyrektorem. Poza tym czeka cię rozwód. Będziesz potrzebował drogiego adwokata.

Zaprzyjaźnił się z młodym adwokatem Ann. Chodzili razem do dyskoteki. Podrywali najlepsze panienki. Gdy dziewczyna nie mogła się zdecydować na któregoś z nich, brali ją razem. Rozmawiali wtedy o rozwodzie, uważając to za znakomity dowcip. – Jose, nieźle się wżeniłeś, duuuże pieniądze – adwokat poprawiał głowę dziewczyny, nie dość głęboko biorącej go w usta. Jose posuwał ją od tyłu, przytrzymując za podskakujące pośladki.

Pewnej podyskotekowej nocy długonoga piękność leżała wyczekująco, a on nie mógł urosnąć do wymiarów mężczyzny. Zamiast dumnie wyprężonej męskości zwisała mu niewielka, zawstydzona chłopięcość. Dziewczyna pogłaskała ją czule i włożyła do ust. Po chwili wypluła.

– Coś nie tak ze mną? Zaprzeczył.

– Z tobą?

– Nie.

– No, to nie traćmy czasu! – nadziała się na jego palec.

Radził sobie potem tą metodą coraz częściej. Przestał sypiać z młodymi dziewczynami. Oszczędzał siły na wymagające klientki. Nie zadowalały się wirtuozerią jego długich palców i francuskimi pocałunkami. Chciały mieć jurnego mężczyznę. Za to płaciły.

Nie pomagały pigułki z muszek ani witaminy. Dla napalonych na Josego babsztyli jego impotencja byłaby obelgą. Straciłby kochanki i pieniądze.

Odwiedził zdziwaczałą malarkę. Ta przynajmniej nie żądała banalnej kopulacji. Zawiązała mu dziurawą, czarną chustką oczy, mazakiem dorysowała wąsik. – Jesteś Zorro! – rozkazała.

– Galopuj i okładaj mnie szpicrutą!

вернуться

* Topos – po hiszpańsku „zakąska".