Выбрать главу

Zakochała się od pierwszego wejrzenia. Nie w nim. Wielki Boże! Jeszcze nie zwariowała.

Ale zdecydowanie w tych maleństwach.

ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy tylko zgasły światła w samochodzie, Mary Ellen upuściła kluczyki. Pochylona, szperała po podłodze pod siedzeniem, aż je znalazła. Potem zabrała rękawiczki, torebkę i garnek. Trzymając to wszystko, odkryła oczywiście, że nie potrafi otworzyć drzwi. Odstawiła. W końcu udało jej się wysiąść z przeklętego wozu. Trzymając oburącz ciężki garnek, zatrzasnęła drzwi biodrem.

Masa kłopotu tylko po to, by przywieźć komuś gulasz. Szczerze mówiąc, było to jej najlepsze ragout, ale o to można by się spierać. Była mu winna tę kolację. W ostatnich latach nie spotykała Galahadów. Steve nie tylko dał jej wczoraj swoją kurtkę, lecz wybawił ją z opresji: w lesie i w barze. Musiała mu się jakoś odwdzięczyć.

Na propozycję kolacji Steve zgodził się natychmiast. Żadnych obiekcji. Żadnego „naprawdę nie trzeba”. Ta szybka zgoda trochę ją zmartwiła. Po raz pierwszy widziała, że Steve Rawlings robił coś szybko. Zastanawiała się, czy mógłby źle zrozumieć jej gest. Mężczyźni mieli zwyczaj błędnej interpretacji wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiła.

Ręce bolały ją od dźwigania garnka. Rozejrzała się. Był w domu. Widziała jego terenową półciężarówkę, zaparkowaną obok przyczepy. W oknach lśniło żółte światło, rzucając odblask na śnieg. Nawet dość wcześnie wieczorem, o szóstej, noc była czarna jak smoła. Steve ustawił swą przyczepę na zupełnym pustkowiu, w kępie czarnych drzew. Lodowaty, gwałtowny wiatr poruszał ich wierzchołkami. Poczuła dreszcz niepokoju.

W domu, w Georgii, w pierwszym tygodniu marca byłoby już ciepło. Tam żadna samotna kobieta nie odwiedzałaby po zmroku samotnego mężczyzny, chyba że sama prosiła się o kłopoty.

To śmieszne, pomyślała Mary Ellen. Przecież nie ma zamiaru u niego siedzieć. Zostawi tylko garnek. Już dwa razy jej pomógł i dobre maniery wymagały, by za to podziękowała. Jedyne, co jej groziło, to fakt, że sobie coś odmrozi, stojąc tak w mroku niczym jakaś głupia gęś.

Odetchnęła głęboko, podeszła do drzwi i zastukała łokciem. Rozległ się tylko głuchy dźwięk, ale drzwi otworzyły się natychmiast. Dmuchnęło ciepłym powietrzem. Spojrzała na olbrzyma, którego ramiona nie mieściły się w drzwiach przyczepy.

– Nareszcie przybywa Czerwony Kapturek. Martwiłem się już, że zgubiłaś drogę.

– Czerwony…?

To określenie ją zaskoczyło. Czyżby się domyślał, jaka była zalękniona zaglądając do wilczego legowiska? Ale dostrzegła przyjazny, kpiący uśmiech i od razu zrozumiała, skąd mu się wzięły te bajkowe skojarzenia. Oczywiście, miała na sobie czerwoną kurtkę z kapturem i niosła przez las jedzenie. Musiała się uśmiechnąć.

– Trafiłam bez kłopotu. Twoje wskazówki były bardzo pomocne.

Wyjął jej z rąk ciężki garnek.

– Pachnie wspaniale. Wejdź. Szybko pokręciła głową.

– Nie mogę zostać…

– Pracujesz dzisiaj?

– Nie. Jestem zajęta przez cztery noce w tygodniu. Ale chciałam ci tylko przynieść kolację i podziękować. Nie będę zabierać czasu.

– Chcesz, bym jadł sam? Kiedy już tu jesteś? I skoro wiesz, że przez cały dzień mogłem pogadać tylko ze zwierzakami?

Wzniosła oczy do nieba, słysząc ten płaczliwy ton. Nikt by mu nie uwierzył. Ale cóż, byłaby zakłopotana, gdyby odeszła, nie zamieniwszy przynajmniej ze Steve'em kilku słów. Ostrożnie weszła do środka.

– Zostanę tylko parę minut…

Chyba nie słyszał jej słów, bo powąchał garnek i uśmiechnął się.

– Domowego ragout nie jadłem od stu lat. Czy mogę cię zapewnić o mojej dozgonnej wdzięczności?

– To tylko gulasz – odparła oschle, ale niech to, ten facet zmuszał ją do śmiechu.

– Po prostu gulasz jest prawdziwym jedzeniem. Nie zrozumiesz tego. Od tygodni albo otwieram puszki, albo stołuję się u Samsona.

Odstawił garnek, zdjął z Mary Ellen czerwoną kurtkę, a potem szybko zmierzył wzrokiem długi biały sweter i dżinsy. Starannie dobierała rzeczy. Dżinsy były nie za obcisłe, a luźny sweter ukrywał jej figurę skuteczniej niż habit zakonnicy. Nie zobaczył niczego, absolutnie niczego, co mogłoby wywołać ten błysk w jego oczach.

– Dobrze, że jesteś taką kruszynką. Nie ma tu zbyt wiele miejsca.

Parsknęła śmiechem i poczuła, jak opada z niej napięcie. Czy mężczyzna nazwałby kobietę kruszynką, gdyby zamierzał ją uwieść? Po prostu był zabawny i naturalny.

– Ten pokoik wcale nie jest taki mały. Szczerze mówiąc, jest o wiele większy, niżby się to wydawało z zewnątrz – zauważyła, rozglądając się dookoła.

– Więc siadaj i rozgość się. Możesz zająć honorowe miejsce. Chcesz wina, piwa czy wody mineralnej?

– Niczego, dziękuję.

To honorowe miejsce było jedynym fotelem pokrytym szarym tweedem. Długi tapczan był w tym samym kolorze. Do części mieszkalnej przylegała kuchenna wnęka. Krótkie przejście między szafami prowadziło do ciemnej sypialni, gdzie wrzucił jej kurtkę.

Zdjęła buty i usiadła w fotelu. Steve otwierał i zamykał szafki, wyjmował talerze, sztućce, serwetki i swobodnie podtrzymywał rozmowę.

– Mam dom w Wyoming. Nieduży, na kawałku ziemi nad strumieniem. Tam się wychowałem, na zachodzie, ale tę przyczepę mam już od lat. Czasami wyjeżdżam na całe miesiące. Zwariowałbym, mieszkając w motelach albo wynajmując mieszkania. A w ten sposób stale mam ze sobą swoje rzeczy.

– Rozumiem… że jedziesz tam, gdzie są wilki.

– Nie zawsze są to wilki. Ale to moja miłość i chyba chcąc czy nie chcąc, wyspecjalizowałem się w tej dziedzinie. Przez jakiś czas pracowałem dla Towarzystwa Ochrony Zwierząt, potem zahaczyłem się w Parku Narodowym. Do realizacji tego projektu zatrudnił mnie Departament Zasobów Naturalnych stanu Michigan. Zresztą nieważne, kto podpisuje moje czeki. I tak zawsze robię to samo. Po prostu nie ma zbyt wielu ludzi, których podnieca noszenie rannych wilków czy opieka nad ich stadem. Jestem jak lekarz o określonej specjalizacji. Nie ma nikogo, kto wykonałby tę robotę czy nawet jej się podjął. I tak w tym utknąłem.

– Pewnie sporo podróżowałeś.

– Od Meksyku do Alaski – potwierdził. – Rudy wilk, szary wilk, wilk meksykański. Wszystkie są zagrożone. Jedynie w trzech miejscach na tej planecie gatunek rozwija się normalnie. Miłośnicy tych zwierząt naprawdę się starają założyli Zespół Ochrony Wilków w Michigan. Wsparli to wszystko sensownym prawem i surowymi karami za zabijanie tych zwierząt. Tylko rzecz w tym, że kiedy wilk sprawia kłopoty, najłatwiej go zastrzelić albo złapać i trzymać w niewoli. Wtedy nie przeszkadza. Trudno kogoś za to winić. Taki wilk jest częścią stada i środowiska… Niełatwo mu pomóc. Dlatego wygodniej, kiedy zajmuje się tym ktoś, kto zna ten gatunek.

– I wtedy wołają Wilkołaka – mruknęła.

– A więc słyszałaś, jak nazywają mnie w mieście. – Nałożył gulaszu na dwa talerze i ustawił je na stole. – Muszę przyznać, że czasem nazywają mnie o wiele gorzej. No, chodź. Zjesz ze mną czy nie?

Właściwie nie była głodna, a już na pewno nie planowała wspólnej kolacji. A jednak opróżniła wraz z nim talerz ragout. Minęła godzina, nim zauważyli, że wciąż rozmawiają, przede wszystkim o jego pracy.

Coraz bardziej intrygował ją ten obcy, którego teraz lepiej poznawała. Pracę miał ciekawą, niebezpieczną i trudną. Ale to do niego pasowało. Ta spokojna pewność siebie znamionowała siłę, nie arogancję. Znalazł swoje miejsce w życiu, był pewien, czego chce.