Выбрать главу

Odrzucone na bok stworzenie jęczało z bólu i czołgało się pod ścianą. Wśród ciemności Joe szukał po omacku swojej maczugi.

Coś zeskrobało w ziemię. Przekop! Szły przez przekop! Joe ruszył na oślep na spotkanie z nimi. Serce waliło mu jak młot, a jego nos chłonął obce zapachy.

Stworzenie, jakie się ukazało, gdy zacisnęły się na nim łapy Joe, było o połowę mniejsze od niego, miało za to sześć stóp o monstrualnych pazurach i parę trójpalczastych kończyn górnych, wyciągających się do jego oczu. Joe zaklął, uniósł wijące się stworzenie do góry i grzmotnął nim o ziemię. Zapiszczało, a on usłyszał trzask kości.

— No, dalejże! — Joe wygiął się w łuk i parskał na nie, tak jak tygrys zagrożony przez gąsienice-olbrzymy.

Napływały przez tunel masami do jego izby, kilkanaście wtargnęło do środka, gdy walczył z jedną, która owinęła się wokół jego ramion i pazurami szczepiła z nim swoje krępe, wężowate ciało. Szarpały go za nogi, usiłując wpełznąć mu na grzbiet. Raził w lewo i prawo własnymi pazurami, bił ogonem, przewrócił się i utonął pod masą napastników. Powstał z całym mnóstwem nadal uczepionych jego ciała. Szamotał się z nimi w ciemności. Kotłujący się gąszcz kończyn uderzył w ścianę ziemianki. Zatrzęsła się, pękła krokiew, dach runął na ziemię. Anglesey stał w głębokim dole między potłuczonymi płytami lodu w nikłym świetle zachodzącego Ganimedesa.

Widział teraz, że potwory były czarne i miały wystarczająco duże łby, by pomieścić mózg, mniejszy niż u człowieka, ale być może większy niż u małpy. Było ich około dwudziestu, z trudem wydobywały się spod rumowiska, a potem falami rzucały na niego z tą samą przeraźliwą zaciekłością.

Dlaczego?

Małpia reakcja, pomyślał Anglesey gdzieś na dnie duszy. Zobaczyć obcego, barć się obcego, nienawidzić obcego, zabić obcego. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, pompując powietrze przez zaschnięte gardło. Wyrwał jedną całą belkę, chwycił ją w połowie i zamachnął się drewnem twardym jak metal.

Najbliższe stworzenie padło z roztrzaskanym łbem. Drugie z przetrąconym karkiem. Trzecie zostało gwałtownie odrzucone ze zgruchotanymi żebrami w objęcia czwartego; oba runęły na ziemię. Joe zaczął się śmiać. To zaczynało być zabawne.

— Jeee-huuu! Tyyygryys! — Puścił się biegiem po zlodowaciałej ziemi w kierunku hordy. Rozbiegły się, wyjąc. Ścigał je, dopóki ostatnie nie zniknęły w lesie. Ciężko dysząc Joe popatrzył na trupy. Sam krwawił, było mu zimno, odczuwał ból i głód, a jego schronienie leżało w ruinie — ale pobił je! Pod wpływem nagłego impulsu omal nie uderzył się w piersi z wyciem. Przez chwilę się wahał. Czemu nie? Anglesey odrzucił w tył głowę i wzniósł okrzyk triumfu ku bladej tarczy Ganimedesa.

Później wziął się do pracy. Najpierw rozpalił ognisko pod osłoną statku z którego do tej pory zostało niewiele ponad pagórek rdzy. Horda potworów wyła w ciemności wśród spękanej ziemi, nie zrezygnowały z niego, powrócą.

Rozszarpał lędźwie jednemu z zabitych i odgryzł kawałek mięsa. Całkiem dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby je właściwie przyrządzić. Ha! Popełniły wielki błąd, zwracając jego uwagę na swoje istnienie! Kończył śniadanie, kiedy Ganimedes chował się za górami lodowymi na zachodzie. Wkrótce zacznie świtać. Powietrze było prawie nieruchome, a wysoko nad głową latało stado przypominających naleśniki podniebnych brzytwodziobów, jak je nazywał Anglesey, koloru wypolerowanej miedzi, połyskujących w nieśmiałych promieniach brzasku.

Joe przetrząsał ruiny swojej chaty, dopóki nie odnalazł aparatu do wytapiania wody. Nie byt uszkodzony. Pierwsza rzecz, to stopić trochę lodu i odlać go do form siekiery, noża, piły i młotka, które przygotował z wielkim trudem. W warunkach jowiszowych metan byt płynem, który się piło, a woda — zestalonym minerałem. Nadawała się doskonale na narzędzia. Później spróbuje ją stopić z innymi substancjami.

A potem — tak. Do diabła z ziemianką, przez jakiś czas może spać pod gołym niebem. Zrobi łuk, zastawi pułapki, będzie gotów urządzić masakrę gąsienicom, jeśli go znowu zaatakują. Niedaleko stąd była rozpadlina schodząca głęboko ku przejmującemu zimnu metalicznego wodoru: naturalna lodówka, miejsce na przechowywanie wielotygodniowych zapasów mięsa, które dostarczą jego wrogowie. Zostanie mu dużo wolnego czasu… Och! Cholernie dużo!

Joe roześmiał się z zadowoleniem i położył się, by obejrzeć wschód słońca.

Na nowo zlot sobie sprawę. co to za urocze miejsce. Widzisz, jak mała połyskliwa iskierka Słońca żegluje do góry spoza wschodnich watów ciemnopurpurowej mgły, żyłkowanej różem i złotem; widzisz, jak światło powoli narasta, dopóki ogromny wklęsły łuk nieba nie stanie się jednym potokiem promieniowania; widzisz, jak światło wlewa ciepło i życie w rozległą piękną krainę, milion kilometrów kwadratowych niskich szumiących lasów i migotliwie falujących jezior i pióropuszy wodorowych gejzerów; i widzisz, widzisz, widzisz, jak lodowe góry zachodu rozbłyskują niczym szara stal!

Anglesey wciągnął głęboko w płuca gwałtowny poranny wiatr i krzyknął z chłopięcej radości.

* * *

— Sam biologiem nie jestem — zastrzegł się Viken. — Ale być może dzięki temu lepiej uda mi się przedstawić panu ogólną sytuację. Potem Lopez albo Matsumoto mogliby odpowiedzieć na wszelkie szczegółowe pytania.

— Doskonale — zgodził się Cornelius. — Lecz proszę przyjąć, że jestem absolutnym ignorantem, jeśli chodzi i ten projekt, zgoda? Prawie jestem, wie pan o tym.

— Jak pan sobie życzy — roześmiał się Viken.

Stali w zewnętrznym biurze sekcji ksenobiologicznej. W pobliżu nie było nikogo, gdyż zegary stacji wskazywały 17.30 GMT, a prace szły tylko na jedną zmianę. Nie było potrzeby pracować dłużej, dopóki działka Angleseya nie zacznie dostarczać danych powierzchniowych.

Fizyk pochylił się i podniósł z biurka przycisk do papieru.

— Jeden z chłopców zrobił ją dla żartów — powiedział — ale to zupełnie dobry wizerunek Joego. Liczy około pięciu stóp, mierząc przy głowie.

Cornelius obracał w dłoniach plastykową figurkę. Jeśli wyobrazić sobie kociego centaura z grubym chwytnym ogonem… Tułów był przysadzisty, o długich kończynach, silnie umięśniony; łysa głowa okrągła, szerokonosa, z wielkimi, głęboko osadzonymi oczami i mocnymi szczękami, ale to rzeczywiście przypominało ludzką twarz. Barwa ogólna była niebieskoszara.

— Samiec, jak widzę — zwrócił uwagę.

— Oczywiście. Pan, zdaje się, nie rozumie. Joe jest kompletnym pseudojowiszaninem jeśli wolno nam to stwierdzić — końcowym modelem, rozpracowanym pod każdym względem. Jest odpowiedzią na naukowe pytanie, którego postawienie zajęło pięćdziesiąt lat.

Viken spojrzał z ukosa na Corneliusa. — A więc zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia pańskiej misji, prawda?

— Zrobię, co będę mógł — odparł psionik. — Lecz gdyby… no cóż, załóżmy, że awaria lampy lub coś innego sprawi, iż stracicie Joego, nim zdążę rozwiązać problem oscylacji. Macie chyba w zapasie innych, prawda?

— Och, naturalnie — odrzekł markotnie Viken. — Ale koszty… Nie jesteśmy na nieograniczonym budżecie. Wydajemy oczywiście mnóstwo pieniędzy, bo pluć i łapać w takiej odległości od Ziemi to droga przyjemność. Ale z tego samego powodu swoboda naszych posunięć jest nieduża.

Włożył ręce do kieszeni i poczłapał ze spuszczoną głową w kierunku wewnętrznych drzwi, laboratoriów, przemawiając niskim, natarczywym głosem. — Pan nie zdaje sobie chyba sprawy, jaką koszmarną planetą jest Jowisz. To nie tyle powierzchniowa siła ciążenia — trochę mniej od trzech g, co to jest? — ile potencjał grawitacyjny, dziesięciokrotnie większy niż ziemski. Temperatura. Ciśnienie. A przede wszystkim atmosfera, burze i ciemność!