Выбрать главу

Kenkichi szczerze się zdumiał:

– A jak tu jej nie kochać? Jest taka… piękna. Jak laleczka hina-ninyō, którą stawia się na ołtarzu w Święto Dziewcząt.

Zaiste, chacun à son goût [2], pomyślał Erast Pietrowicz, wchodząc na ganek.

* * *

– Ojcze przeorze, szanowne panie, obejrzałem miejsce p-przestępstwa i już wiem, jak zdjąć klątwę z klasztoru – oznajmił asesor kolegialny od progu. – Zrobię to jeszcze dzisiejszej nocy.

Wielebny Sōgen zakrztusił się „wrzątkiem wiedźmy” i głośno rozkaszlał. Emi z przestrachem klasnęła w rączki w szerokich rękawach, a Satoko odwróciła się szybko ku wchodzącemu.

Dyplomata powiódł po wszystkich wesołym, pewnym siebie wzrokiem i usiadł na macie.

– Zagadka bynajmniej nie jest t-trudna – rzucił i sięgnął po dzbanek. – Pozwolą państwo?

– Tak, tak, oczywiście. Pan wybaczy!

Przeor sam nalał gościowi sake, ale niezbyt zręcznie – na stolik spadło kilka kropel.

– Nie przesłyszeliśmy się? Zamierza pan przepędzić demona z klasztoru?

– Nie przepędzić, ale p-pojmać. I zapewniam, nie będzie to wcale trudne. – Erast Pietrowicz uśmiechnął się zagadkowo. – Jak wiadomo, demony mają dwoistą naturę – zjawy i człowieka. No i właśnie na człowieka chcę zapolować.

Trójka pozostałych spojrzała po sobie.

Sōgen odkaszlnął i zauważył delikatnie:

– Wiele słyszeliśmy o pańskich wybitnych zdolnościach, panie wicekonsulu. Wiem, że otrzymał pan order za wykrycie sprawców zabójstwa ministra Okubo. Wiadomo również, że nasz rząd niejednokrotnie zwracał się do pana o radę w wielce skomplikowanych sprawach, ale… Ale to zupełnie inna materia. Tu nie pomogą panu zdobycze techniki i pański nietuzinkowy umysł. Mamy wszak do czynienia nie ze spiskowcem i nie z zabójcą, ale z Jigumo.

Ostatnie słowo przeor wymówił bardzo cicho – tak złowieszczym szeptem, że karliczce Emi ze strachu zadygotał podbródek.

– Skoro zabił – to jest zabójcą. – Erast Pietrowicz obojętnie wzruszył ramionami. – A zabójca nie może pozostać bezkarny. To by poderwało zasady społeczeństwa, czyż nie, święty ojcze?

Przeor westchnął i wzniósł oczy do sufitu.

– Ach wy, ludzie Zachodu, jakże jesteście ograniczeni! Wierzycie tylko w to, co można zobaczyć na własne oczy i czego i nożna dotknąć rękami. I to właśnie zgubi waszą cywilizację. Błagam, Fandorin-san, niech pan nie igra z siłą nieczystą. Nie ma pan ku temu ani dostatecznej wiedzy, ani odpowiedniego oręża. Zginie pan i w ten sposób ściągnie na nasz przybytek jeszcze większe nieszczęście!

I tu Satoko powiedziała cicho:

– Tracisz czas, wielebny ojcze. Dobrze znam pana asesora kolegialnego. Jeśli podjął decyzję, to się nie cofnie. Dziś w nocy Jigumo poniesie karę za śmierć mojego męża.

* * *

O wiele mniej optymizmu okazał szef Erasta Pietrowicza na wieść o zamiarach swego zastępcy.

– Są trzy możliwości – oznajmił z niezadowoleniem konsul, kolejno zaginając kościste nordyckie palce. – Wywołasz skandal dyplomatyczny, lekceważąc wierzenia tuziemców. Wplączesz się w aferę kryminalną i zarobisz nożem. Niczego nie osiągniesz i wystawisz siebie, a zarazem Imperium Rosyjskie, na pośmiewisko przed całym Settlementem. Nie podoba mi się żaden z tych trzech wariantów.

– Jest jeszcze cz-czwarty wariant. Ujmę zbrodniarza.

– Czyli trzy do jednego? – uściślił Weber, zagorzały gracz na wyścigach. – Zakład stoi. Trzysta do stu? Tylko z góry wpłać stawkę. Na wypadek, gdybyś nie wrócił.

Erast Pietrowicz wyłożył na stół sto srebrnych dolarów meksykańskich, konsul – trzysta. Zakład przypieczętowano uściskiem dłoni i Fandorin poszedł się szykować do nocnej eskapady.

Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że na spotkanie z japońskim demonem powinien włożyć strój tuziemca. Asesor kolegialny miał w swej garderobie dwa japońskie ubiory: białe kimono z haftowanymi herbami (prezent od księcia cesarskiej krwi za konsultację w pewnej drażliwej sprawie) i czarny obcisły strój, jaki noszą shinobi, mistrzowie z klanu profesjonalnych szpiegów. W tym odzieniu, z twarzą zasłoniętą czarną maską, człowiek staje się w ciemności prawie niewidzialny.

Po krótkim wahaniu Erast Pietrowicz wybrał białe kimono.

* * *

Wyruszył na godzinę przed północą. Przeszedł bulwarem Bund, główną esplanadą Settlementu, minął most Yatobashi i znalazł się na wzgórzu, na którym leżał klasztor Pomnożenia Cnót.

Pora była późna i Erast Pietrowicz nie spotkał nikogo ze znajomych – inaczej musiałby się tłumaczyć ze swego dziwnego stroju.

Minąwszy bramę buddyjskiego przybytku, wicekonsul wszedł nieco wyżej – tam gdzie zaczynał się Cmentarz Cudzoziemski. Furtka była zamknięta, ale to go nie powstrzymało. Zatknął za pas poły swego długiego odzienia i z małpią zręcznością przelazł przez ogrodzenie.

W ciągu dwudziestu lat swego istnienia cmentarz mocno się rozrósł – razem z Settlementem. Trudno było uwierzyć, że jeszcze niedawno ten kawałek ziemi należał do sekty singon – nie pozostało tu nic „pogańskiego”. Światło księżyca, przesączające się przez liście, padało na marmurowe krzyże, żeliwne płotki, pulchne kamienne aniołki. Trafiały się też krzyże prawosławne, naoczne potwierdzenie rosyjskiej obecności nad Pacyfikiem.

Erast Pietrowicz szedł kamiennym chodnikiem, głośno stukając drewnianymi sandałami, i na dodatek pogwizdywał japońską piosenkę. Na jego śnieżnobiałym kimonie rozbłyskiwał iskierkami srebrny haft.

Nagle spostrzegł, że nad niektórymi grobami migocze zupełnie takie samo srebrzyste jarzenie. Przyjrzał się lepiej – i drgnął mimo woli.

Nad ramionami krzyża połyskiwała pajęczyna, w której środku kołysał się ogromny czarny pająk. Erast Pietrowicz powiedział sobie w duchu: „Spokojnie, to japoński pająk długonogi, Heteropoda venatoria, to pora ich nocnych łowów”. Potrząsnął głową i ruszył dalej, pogwizdując głośniej niż przedtem.

Z tyłu rozległ się jakiś dziwny odgłos: jakby szuranie na przemian ze stukotem. Odgłos zbliżał się szybko, ale asesor kolegialny zdawał się go nie słyszeć. Zatrzymał się przy bambusowym parkanie, za którym zaczynała się tubylcza część cmentarza. Przeciągnął się beztrosko.

– Ty wredna małpo! – zasyczał po angielsku łamiący się z wściekłości głos. – Ja ci dam deptać poświęconą ziemię!

Na plecy dyplomaty spadł cios ciężkiej kuli, ale Erast Pietrowicz tak zwinnie uskoczył w bok, że zaostrzony, okuty żelazem koniec tylko musnął jego jedwabne kimono.

– Bezczelne japońskie pokraki! – warknął jednonogi dozorca. – Mało wam tego, że zatruwacie powietrze swoimi pogańskimi kadzidłami i straszycie zmarłych diabelskim wyciem! Jak śmiesz zakłócać nocny spoczynek chrześcijańskich dusz? Drogo mi za to zapłacisz!

Wygłaszając tę tyradę, Sylwester napierał na nocnego intruza, wymachując swoją groźną bronią. Wicekonsul bez trudu uchylał się przed ciosami, cofając się coraz głębiej w gęsty cień drzew.

– Toś ty taki?! – rozjuszył się na pół oszalały kaleka. – Zakopię pod płotem jak psa!

I cisnął w przeciwnika kulą z taką wprawą, że Fandorin ledwie zdążył przykucnąć – inaczej żelazne ostrze przeszyłoby mu pierś. Kula świsnęła w powietrzu i z trzaskiem wbiła się w pień drzewa.

Ale i tego było Sylwestrowi za mało.

Coś głośno szczęknęło i w ręku stróża zabłysło długie ostrze hiszpańskiego składanego noża. Chyba naprawdę chciał zrealizować swój krwiożerczy zamiar.

вернуться

[2] O gustach się nie dyskutuje (fr.).