Выбрать главу

Tutaj ulice były zupełnie opustoszałe, a jednak z mgły wyskoczył ciężki wóz, jakby przywołany złośliwym zrządzeniem losu: Roland przesunęła Laurence’a na chodnik, tak że wóz go nie potrącił i nie wciągnął pod koła. Woźnica nawet nie zwolnił tempa i bez przeprosin skręcił za róg.

Laurence spojrzał na swoje najlepsze wyjściowe spodnie, teraz całe poplamione śmierdzącym błotem.

— To nic — pocieszyła go Roland. — Na dworze nikomu to nie będzie przeszkadzać, a potem może da się oczyścić.

Jej słowa niosły więcej optymizmu, niż on potrafiłby wykrzesać z siebie, ale teraz z braku czasu niewątpliwie nic nie mógł zrobić, więc poszli szybko dalej.

Brama kryjówki odcinała się wyraźnie na tle burych ulic i równie burego poranka: jej żelazne pręty niedawno pomalowano czarną farbą, a mosiężne zamki wyczyszczono. Blisko niej stało dwóch żołnierzy Piechoty Morskiej w czerwonych mundurach, z karabinami opartymi o ścianę. Portier dotknął czapki na widok Roland, ale żołnierze spojrzeli na nią zdezorientowani: płaszcz, który zsunął się z jej ramion, odsłonił potrójne złote galony oficerskie i pełne kształty.

Nachmurzony Laurence stanął przed Roland, by ją zasłonić przed nimi.

— Dziękuję ci, Patson. Gdzie jest kurier do Dover? — zapytał portiera, gdy weszli za bramę.

— Już czeka, sir — odparł Patson, pokazując kciukiem nad ramieniem. — Pierwsza polana. A nimi niech się pan nie przejmuje — dodał, spoglądając spod zmarszczonych brwi na żołnierzy, którzy wciąż wyglądali na zaskoczonych: byli bardzo młodzi, Patson zaś był ogromnym mężczyzną, dawnym zbrojmistrzem z opaską na oku okolonym czerwoną szramą, która czyniła go jeszcze groźniejszym. — Pogadam z nimi, bez obawy.

— Dziękuję, Patson — powiedziała Roland i ruszyli przed siebie. — Co te homary tu robią? Na szczęście to nie oficerowie. Pamiętam, jak dwanaście lat temu jakiś oficer z wojsk lądowych odkrył, że kapitan St. Germain jest kobietą, kiedy została ranna pod Tulonem. Narobił hałasu i zanosiło się, że dowiedzą się o tym gazety: idiotyczna sprawa.

Tylko wąski pas drzew i zabudowań na skraju kryjówki oddzielał ją od miejskiego powietrza i hałasu, tak więc bardzo szybko dotarli na pierwszą polanę, niezbyt dużą, na której tylko średnich rozmiarów smok mógłby rozłożyć skrzydła. Kurier rzeczywiście czekał: był to Winchester, na tyle młody, że purpurowe skrzydła jeszcze mu nie pociemniały, w uprzęży i najwyraźniej chętny do odlotu.

— A niech mnie, Hollin — rzekł Laurence i uścisnął dłoń kapitana: ucieszył się na widok swojego byłego dowódcy załogi naziemnej, teraz ubranego w oficerski płaszcz. — To twój smok?

— Tak, sir, jak najbardziej. To jest Elsie — odparł Hollin, uśmiechając się od ucha do ucha. — Elsie, to jest kapitan Laurence. Dzięki niemu zostałem przydzielony do ciebie, opowiadałem ci.

Smoczyca rasy Winchester obróciła łeb i spojrzała z zaciekawieniem na Laurence’a. Wykluła się zaledwie trzy miesiące temu i wciąż była mała, nawet jak na swój gatunek, lecz skórę miała czystą i wypielęgnowaną.

— A więc to ty jesteś kapitanem Temeraire’a? Dziękuję ci. Bardzo lubię Hollina — odpowiedziała nieco piskliwym głosem i czule trąciła Hollina pyskiem, omal go nie przewracając.

— Cieszę się, że mogłem pomóc zawrzeć tę znajomość — rzekł Laurence.

Próbował wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu, choć po słowach Elsie ścisnęło mu się serce. Temeraire był w pobliżu, niecałe pięćset jardów od nich, a jemu nawet nie wolno było się z nim przywitać. Spojrzał w tamtą stronę, lecz widok zasłaniały budynki i nie dostrzegł czarnego smoka. Roland zapytała Hollina:

— Wszystko gotowe? Musimy natychmiast ruszać.

— Tak, gotowe. Czekamy jeszcze tylko na depesze — odpowiedział Hollin. — Pięć minut, jeśli chcecie rozprostować nogi przed lotem.

Pokusa była silna; Laurence przełknął ślinę. Jednak powstrzymywało go poczucie dyscypliny: odmowa wykonania niehonorowego rozkazu to jedno, a niestosowanie się do zaledwie nieprzyjemnego rozkazu to coś zupełnie innego; podobne zachowanie mogłoby postawić w złym świetle Hollina i samą Roland.

— Wejdę na chwilę do koszar i porozmawiam z Jervisem — oznajmił Laurence i ruszył na poszukiwanie człowieka, który opiekował się Temeraire’em.

Jervis, starszy mężczyzna, stracił znaczną część obu lewych kończyn, kiedy smoka, na którym służył jako uprzężnik, smagnął pazurami inny smok; wyzdrowiał wbrew wszelkim oczekiwaniom i został przydzielony do kryjówki w Londynie, gdzie niewiele się działo. Z drewnianą nogą i metalowym hakiem zamiast dłoni wyglądał osobliwie i nietypowo, poza tym wskutek bezczynności stał się nieco leniwy i przekorny, lecz Laurence zawsze cierpliwie go wysłuchiwał, więc teraz doczekał się ciepłego przyjęcia.

— Będziesz tak miły i zaniesiesz wiadomość ode mnie? — zapytał Laurence, kiedy wyjaśnił, że nie ma czasu na herbatę. — Wyruszam do Dover, żeby zobaczyć, czy przydam się na coś. Nie chcę, żeby Temeraire się martwił, że się nie odzywam.

— Zaniosę i przeczytam mu, bo biedak z pewnością będzie tego potrzebował — powiedział Jervis, po czym wstał i pokuśtykał po kałamarz i pióro. Laurence sięgnął po kawałek papieru, by napisać wiadomość. — Jakieś pół godziny temu znowu tu przyszedł ten grubas z Admiralicji z całym oddziałem piechoty morskiej i tymi wystrojonymi Chińczykami. Wciąż tu są i brzęczą mu nad uchem. Jeśli sobie szybko nie pójdą, to nie ręczę za to, że będzie dzisiaj coś jadł, nie ręczę. Durny gnojek z marynarki, nie wiem, co knuje; myśli, że zna się na smokach. Bez obrazy, sir — dodał pospiesznie.

Ręka Laurence’a zadrżała, tak że pochlapał atramentem pierwsze linijki tekstu i stół wokół papieru. Rzucił jakąś zdawkową odpowiedź i ponownie spróbował się skupić na swojej wiadomości, lecz brakowało mu słów. Ugrzązł w połowie zdania, aż tu nagle omal nie upadł, stół się wywrócił i atrament rozlał się po podłodze; z zewnątrz dobiegł dudniący grzmot, jakby rozszalała się najgorsza nawałnica na Morzu Północnym.

Wciąż odruchowo ściskał pióro w dłoni, więc je odrzucił i wypadł na dwór, a Jervis pokuśtykał za nim. Echo jeszcze nie umilkło, a Elsie siedziała na tylnych łapach, z lękiem rozkładając i składając skrzydła, podczas gdy Hollin i Roland próbowali ją uspokoić; nieliczne pozostałe smoki w kryjówce także unosiły wysoko łby, usiłując zobaczyć coś ponad drzewami i sycząc z niepokojem.

— Laurence — zawołała Roland, lecz on to zignorował: już pędził ścieżką, nieświadomie kierując dłoń ku rękojeści szpady. Kiedy dotarł do polany, zobaczył, że drogę zagradzają mu ruiny baraków i przewrócone drzewa.

Zanim Rzymianie oswoili pierwsze zachodnie rasy smoków, Chińczycy już tysiące lat wcześniej opanowali tę sztukę do perfekcji. Bardziej niż umiejętności bojowe interesowały ich piękno i inteligencja smoka, dlatego odnosili się z niejaką pogardą do tak cenionych na Zachodzie smoków zionących ogniem i plujących jadem; ich powietrzne legiony były tak liczne, że nie potrzebowali efekciarskich dodatków, jak mawiali. Ale też nie tępili wszystkich takich niezwykłych talentów; a w Niebiańskich osiągnęli szczyt możliwości: połączyli wszystkie inne zalety z subtelną i zabójczą mocą zwaną „boskim wiatrem”, rykiem przewyższającym siłę ognia artyleryjskiego.