Выбрать главу

Nigdy nikogo nie skrzywdził. Bo i po co?

Dotarł na górę i przystanął przed drzwiami. Było ciemno jak w grobie. Ta przeklęta lampa przy wejściu znów się zepsuła.

Westchnął i podniósł na wysokość oczu ciężki pęk kluczy. Przymykając w mroku powieki, usiłował znaleźć właściwy. W końcu trafił na niego, głównie posługując się dotykiem. Gmerał przy zamku, aż włożył klucz w dziurkę. Pchnął drzwi, wszedł do środka i natychmiast poczuł, że coś jest nie tak.

Zaszeleściło mu pod nogami.

Vic zmarszczył brwi. Folia, pomyślał. Wszedłem na folię. Jakby malarz rozłożył ją na podłodze, aby jej nie zachlapać. Zapalił światło i zobaczył mężczyznę z pistoletem.

– Cześć, Vic.

Vic stęknął i cofnął się o krok. Stojący przed nim mężczyzna wyglądał na czterdziestolatka. Był wielki i gruby, a jego brzuch walczył z guzikami flanelowej koszuli – i przynajmniej w jednym miejscu zwyciężył. Miał rozluźniony pod szyją krawat i najpaskudniejszą fryzurę, jaką można było sobie wyobrazić: osiem równiutkich pasemek włosów ułożonych od jednego ucha do drugiego i przyklejonych brylantyną do czaszki. Twarz miał nalaną, a broda ginęła mu w fałdach tłuszczu. Nogi położył na kufrze, którego Vic używał jako stolika do kawy. Gdyby zastąpić broń w jego ręku pilotem telewizora, wyglądałby jak zmęczony ojciec rodziny, który przed chwilą wrócił z pracy do domu.

Drugi mężczyzna, który wyszedł zza drzwi, stanowił jego krańcowe przeciwieństwo: dwudziestoletni Azjata, przysadzisty, muskularny, zbudowany jak blok granitu, z tlenionymi na jasny blond włosami, kółkiem w nosie i słuchawkami żółtego walkmana w uszach. Wydawało się, że jedynym miejscem, w którym można by spotkać ich razem, jest metro – grubas marszczyłby brwi za starannie złożoną gazetą, a Azjata mierzyłby cię wzrokiem, lekko kiwając głową do wtóru zbyt głośnej muzyki płynącej przez słuchawki.

Vic usiłował zebrać myśli. Dowiedz się, czego chcą. Spróbuj się dogadać. Jesteś artystą, przypomniał sobie. Jesteś sprytny. Znajdziesz jakieś wyjście.

Wyprostował się.

– Czego chcecie? – zapytał.

Uczesany grubas nacisnął spust.

Vic usłyszał stłumione kaszlnięcie i jego prawe kolano eksplodowało. Wytrzeszczył oczy. Wrzasnął i osunął się na podłogą, ściskając rękami nogę. Krew ciekła mu między palcami.

– To dwudziestkadwójka – powiedział grubas, pokazując mu pistolet. – Mały kaliber. Widzisz, najbardziej podoba mi się w nim to, że mogę wpakować ci sporo takich kul i nie zabić.

Wciąż trzymając nogi na kufrze, grubas ponownie wystrzelił. Tym razem trafił w ramię, strzaskując kość. Ręka Vica obwisła jak drzwi stodoły z urwanym zawiasem. Upadł na plecy i zaczął ciężko dyszeć. Odurzył go straszliwy koktajl strachu i bólu. Leżał z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami i mimo oparu, który zasnuł jego umysł, coś sobie uświadomił.

Folia na podłodze.

Leżał na niej. Co więcej, krwawił na nią. Po to tu była. Ci ludzie rozłożyli ją tutaj, żeby łatwiej było posprzątać.

– Zaczniesz odpowiadać na moje pytania – zapytał grubas – czy mam znowu strzelić?

Vic zaczął mówić. Opowiedział wszystko. Powiedział im, gdzie jest reszta pieniędzy. Powiedział, gdzie są obciążające dowody. Grubas zapytał go o wspólników. Vic powiedział, że nie miał żadnego. Grubas przestrzelił mu drugie kolano. Ponownie zapytał o wspólników. Vic znów powiedział, że nie ma ich. Grubas przestrzelił mu prawą kostkę.

Po godzinie Vic zaczął go błagać, żeby strzelił mu w głowę.

Dwie godziny później grubas spełnił tę prośbę.

5

Gapiłem się w ekran.

Nie mogłem się poruszyć. Przestałem ufać własnym zmysłom. Byłem kompletnie odrętwiały.

To niemożliwe. Wiedziałem o tym. Elizabeth nie wypadła za burtę jachtu i nie przyjęto, że utonęła, bo nie znaleziono zwłok. Jej ciało nie zwęgliło się w pożarze, nic takiego. Znaleziono je w rowie przy Route 80. Wprawdzie było trochę pokiereszowane, ale zostało zidentyfikowane…

Nie przez ciebie…

Może i nie, ale przez dwóch członków jej rodziny: ojca i stryjka. W rzeczy samej, to Hoyt Parker, mój teść, zawiadomił mnie, że Elizabeth nie żyje. Przyszedł wraz ze swym bratem Kenem do mojego pokoju w szpitalu wkrótce po tym, jak odzyskałem przytomność. Hoyt i Ken byli postawnymi, siwowłosymi mężczyznami o granitowych twarzach. Jeden był nowojorskim policjantem, drugi agentem FBI, obaj zaś byli wojennymi weteranami o wciąż krzepkich, muskularnych ciałach. Zdjęli kapelusze i próbowali przekazać mi wiadomość z łagodnym zawodowym współczuciem, ale ja nie kupowałem tego, a oni niezbyt się starali.

Cóż więc widziałem przed chwilą?

Na ekranie monitora wciąż przemykali ludzie. Patrzyłem jeszcze przez jakiś czas, pragnąc, by wróciła. Nic z tego. Co to za miejsce? Jakieś spore miasto, tylko tyle byłem w stanie stwierdzić. Równie dobrze mógł to być Nowy Jork.

Szukaj wskazówek, idioto.

Powinienem się skoncentrować. Ubrania. No dobrze, popatrzmy na ubrania. Większość ludzi nosiła płaszcze lub kurtki. Wniosek: jesteśmy gdzieś na północy, a przynajmniej tam, gdzie dzisiaj nie jest zbyt ciepło. Wspaniale. Mogę skreślić Miami.

Co jeszcze? Przyjrzałem się ludziom. Uczesania? To nic nie da. Widziałem narożnik ceglanego budynku. Szukałem jakichś charakterystycznych szczegółów, czegoś, co odróżniałoby ten dom od innych. Nic. Szukałem czegoś niezwykłego… czegokolwiek.

Reklamówki.

Niektórzy przechodnie nieśli w rękach plastikowe torby. Usiłowałem odczytać napisy, lecz ludzie poruszali się zbyt szybko. Siłą woli nakazywałem im, by zwolnili kroku. Nie usłuchali. Wciąż patrzyłem, wodząc wzrokiem na wysokości ich kolan. Kąt ustawienia kamery wcale mi nie pomagał. Przysunąłem twarz tak blisko ekranu, że czułem jego ciepło.

Duże „R”.

Pierwsza litera na jednej z reklamówek. Pozostała część napisu była zbyt zawiła, żeby go odczytać. Wyglądał jak napisany ręcznie. Dobrze, a inne? Jakie jeszcze ślady…?

Obraz z kamery znikł.

Do diabła. Wcisnąłem przycisk odświeżania. Ukazał się komunikat o błędzie. Wróciłem do e-maila i kliknąłem hiperłącze. Znów błąd.

Połączenie zostało przerwane.

Patrzyłem na pusty ekran i myślałem o tym, że przed chwilą widziałem na nim Elizabeth.

Usiłowałem jakoś to sobie wytłumaczyć. A jednak to nie był sen. Miewałem sny, w których Elizabeth żyła. Miałem je aż za często. Przeważnie po prostu akceptowałem w nich jej powrót zza grobu, zbyt szczęśliwy, by kwestionować lub wątpić.

Szczególnie zapadł mi w pamięć jeden sen, w którym byliśmy razem – chociaż nie pamiętam, co robiliśmy ani gdzie byliśmy – gdy nagle, śmiejąc się, z druzgoczącą pewnością uświadomiłem sobie, że śnię i wkrótce się obudzę. Pamiętam, jak wtedy wyciągnąłem ręce, objąłem ją i przycisnąłem do piersi, rozpaczliwie usiłując zabrać ze sobą.

Znałem te sny. To, co widziałem na ekranie monitora, nie było snem.

Nie był to też duch. Nie chodzi o to, że w nie nie wierzę, ale w razie wątpliwości należy mieć otwarty umysł. Tyle że duchy się nie starzeją. A Elizabeth na ekranie monitora trochę się postarzała. Niewiele, lecz widać było po niej te osiem lat. Ponadto duchy nie chodzą do fryzjera. Pomyślałem o tym grubym warkoczu, opadającym na jej plecy w blasku księżyca. I o tej modnej fryzurze widzianej przed chwilą. A także o oczach, w które patrzyłem, od kiedy skończyłem siedem lat.

To była Elizabeth. Ona żyła.

Łzy znów cisnęły mi się do oczu, ale powstrzymałem je. Nigdy nie miałem problemu z okazywaniem uczuć, lecz gdy opłakałem Elizabeth, nie mogłem już więcej płakać. Nie dlatego, że się wypaliłem, że zabrakło mi łez czy z powodu podobnych bzdur. I nie dlatego, że byłem zbyt odrętwiały z żalu, chociaż po części może i dlatego. Sądzę, że po prostu taka była instynktowna reakcja obronna mojego organizmu. Po śmierci Elizabeth otworzyłem drzwi na oścież i wpuściłem wszystek ból. Poczułem go. To bolało. Bolało tak okropnie, że teraz jakiś pierwotny mechanizm obronny nie pozwalał, żeby to się powtórzyło.