Выбрать главу

Nie wiem, jak długo tam siedziałem. Może pół godziny. Starałem się oddychać spokojniej i ochłonąć. Powinienem myśleć trzeźwo. Zachować rozsądek. Powinienem już być w domu rodziców Elizabeth, ale nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym w tych okolicznościach spojrzeć im w oczy.

Potem przypomniałem sobie jeszcze coś.

Sarah Goodhart.

Szeryf Lowell pytał, czy to nazwisko coś mi mówi.

Mówiło.

Bawiliśmy się z Elizabeth w taką dziecinną grę. Może wy też czasami bawicie się w coś takiego. Z drugiego imienia robisz pierwsze, a nazwisko z nazwy ulicy, przy której mieszkasz. Na przykład ja nazywam się David Craig Beck i wychowałem się przy Darby Road. Tak więc byłbym Craigiem Darby. A Elizabeth byłaby…

Sarah Goodhart.

Co się tu dzieje, do diabła?

Podniosłem słuchawkę. Najpierw zadzwoniłem do rodziców Elizabeth. W dalszym ciągu mieszkali w domu przy Goodhart Road. Odebrała jej matka. Powiedziałem, że się spóźnię. Ludzie wybaczają to lekarzom. Jedna z ubocznych korzyści tego zawodu.

Kiedy zadzwoniłem do szeryfa Lowella, odezwała się poczta głosowa. Powiedziałem, żeby zadzwonił, gdy znajdzie chwilę czasu. Ja nie mam telefonu komórkowego. Wiem, że to czyni mnie członkiem mniejszości, ale biper i tak zbyt mocno przykuwa mnie do świata.

Siedziałem i myślałem, aż Homer Simpson wyrwał mnie z transu następnym „Masz pocztę!”. Kurczowo chwyciłem mysz. Adres nadawcy był nieznany, lecz jako temat podano „uliczną kamerę”. Serce znów zaczęło walić mi młotem.

Kliknąłem ikonkę i wyświetliła się wiadomość:

Jutro o tej samej porze plus dwie godziny w Bigfoot.com.

Wiadomość dla siebie znajdziesz pod:

Nazwa użytkownika: Bat Street

Hasło: Teenage

Poniżej, na samym spodzie ekranu, jeszcze pięć słów:

Obserwują cię. Nie mów nikomu.

Larry Gandle, fatalnie uczesany grubas, patrzył, jak Eric Wu spokojnie robi porządek w mieszkaniu.

Wu, dwudziestosześcioletni Koreańczyk ze zdumiewającą liczbą kolczyków i tatuaży umieszczonych w rozmaitych miejscach ciała, był najgroźniejszym człowiekiem, jakiego Gandle spotkał w życiu. Wu był zbudowany jak mały czołg, choć to samo w sobie nie miało większego znaczenia. Gandle znał wielu ludzi o takiej budowie ciała i wiedział, że wydatne muskuły bywały zbyt często kompletnie bezużyteczne.

To nie dotyczyło Erica Wu.

Twarde jak skała mięśnie to niezła rzecz, lecz sekret straszliwej siły Wu krył się, w jego pokrytych odciskami dłoniach, które przypominały dwie bryły cementu z twardymi jak stal pazurami. Pracował nad nimi godzinami, tłukąc cegły, wystawiając je na wysokie i niskie temperatury, robiąc pompki na dwóch palcach. A kiedy używał ich jako broni, powodował niewiarygodne zniszczenia tkanek i kości ofiary.

O takich jak Wu zawsze krążą rozmaite ponure opowieści, przeważnie zmyślone, ale Larry Gandle widział, jak Koreańczyk zabił człowieka, naciskając palcami jakieś sobie tylko znane punkty na twarzy i brzuchu. Był świadkiem tego, jak chwycił faceta za uszy i oderwał mu je, jakby były z papieru. Czterokrotnie widział, jak zabijał ludzi, za każdym razem w inny sposób, nigdy nie używając broni.

I żadna z ofiar nie umarła szybko.

Nikt nie wiedział, skąd dokładnie pochodził Wu, ale powszechnie przyjęta opowieść napomykała o trudnym dzieciństwie w Korei Północnej. Gandle nigdy go o to nie pytał. Są takie mroczne ścieżki, gdzie umysł nie powinien się zapuszczać. Ciemna strona charakteru Erica Wu – założywszy, że istniała jakaś jasna strona – była jedną z nich.

Kiedy Wu skończył wpychać do worka bezkształtną masę, która niedawno była Vikiem Lettym, spojrzał na Gandle’a tymi swoimi oczami. To oczy trupa, pomyślał Larry Gandle. Oczy dziecka ze zdjęcia korespondenta wojennego.

Wu nawet nie zdjął słuchawek. Z odtwarzacza nie płynął hip hop, rap ani nawet rock’n’roll. Prawie przez cały czas słuchał muzyki relaksacyjnej z kompaktów, które można znaleźć w Sharper Image, tych zatytułowanych „Morska bryza” lub „Szemrzący strumyk”.

– Mam zabrać go do Benny’ego? – zapytał Azjata.

Mówił powoli, dziwnie akcentując słowa, jak postać z kreskówek.

Larry Gandle skinął głową. Benny prowadził krematorium. „Z prochu powstałeś i w proch…”. Choć w wypadku Vica Letty’ego należało raczej mówić o śmieciu, nie prochu.

– I pozbądź się tego.

Gandle wręczył Ericowi Wu dwudziestkędwójkę. W ogromnej dłoni Koreańczyka broń wyglądała niepozornie i bezużytecznie. Wu spojrzał na nią, marszcząc brwi, zapewne rozczarowany tym, że Gandle wybrał pistolet, a nie jego niezwykłe umiejętności, po czym wepchnął dwudziestkędwójkę do kieszeni. Ze strzału z broni tego kalibru rzadko powstają rany wylotowe. To oznaczało mniej dowodów do usunięcia. Krew wraz z ciałem znalazła się w winylowym worku. Bez bałaganu, bez śladów.

– Na razie – rzekł Wu.

Jedną ręką podniósł worek z ciałem, jakby to była walizka, i wyszedł.

Larry Gandle kiwnął mu głową na pożegnanie. Nie bawiły go cierpienia Vica Letty’ego – ale też niespecjalnie go poruszyły. To było całkiem proste. Gandle musiał mieć całkowitą pewność, że Letty pracował sam i nie zostawił żadnych dowodów, które mógłby znaleźć ktoś inny. To oznaczało, że musiał go złamać. Nie było innego wyjścia.

Wszystko sprowadzało się do wyboru między rodziną Scope’ów a Vikiem Lettym. Scope’owie byli porządnymi ludźmi. Nigdy nie zrobili nic złego Vicowi Letty’emu. Tymczasem on usiłował wyrządzić im krzywdę. Tylko jedna strona mogła wyjść z tego starcia cało – niewinna, mająca dobre chęci ofiara lub pasożyt usiłujący żerować na cudzym nieszczęściu. Jak się nad tym zastanowić, wybór był łatwy.

W kieszeni Gandle’a zadźwięczała komórka. Wyjął aparat.

– Tak.

– Zidentyfikowali ciała znad jeziora.

– I?

– To oni. Jezu Chryste, to Bob i Mel. – Gandle zamknął oczy. – Co to oznacza, Larry?

– Nie mam pojęcia.

– I co teraz zrobimy?

Larry Gandle wiedział, że nie ma wyboru. Będzie musiał porozmawiać z Griffinem Scope’em. To obudzi nieprzyjemne wspomnienia. Osiem lat. Po ośmiu latach. Gandle potrząsnął głową. Stary człowiek znów będzie cierpiał.

– Zajmę się tym.

6

Kim Parker, moja teściowa, jest piękna. Zawsze tak przypominała mi Elizabeth, że jej twarz stała się dla mnie uosobieniem tego, co mogłoby być. Śmierć córki jednak powoli nadwątliła jej urodę. Teraz twarz miała ściągniętą, prawie kruchą. Oczy wyglądały jak kulki z marmuru, który popękał w środku.

Od lat siedemdziesiątych dom Parkerów prawie się nie zmienił – samoprzylepna boazeria, podłoga wyłożona włochatą jasnoniebieską wykładziną w białe plamki, kominek ze sztucznego granitu w stylu rancza Bradych. Pod jedną ścianą stała podstawka pod telewizor, taka z półkami z białego plastiku i złoconymi metalowymi nóżkami. Obrazy z klaunami i malowane fajansowe talerze. Jedynej dostrzegalnej zmianie uległ telewizor. Przez te lata urósł, zmieniając się z obłego dwunastocalowego czarno-białego odbiornika w ogromnego kolorowego, pięćdziesięciocalowego potwora, który zajmował cały kąt pokoju.