Выбрать главу

– Jak już tacy patrioci odchodzą, to faktycznie zwycięży niedługo Front Jedności Narodu. Popatrz, dziecko, na te bydlątka boże – ręką w rękawicy wskazał wirujące wokół ula pszczoły – One z byle czego robią miód, a taki Gierek z miodu, jakim jest nasz naród, robi byle co…

Zanim ksiądz Durdełło dogadał się z pszczołami, zanim zdjął z głowy stary kapelusz i siatkę, z Wrocławia zdążył już wyruszyć w drogę do Rudnik młodszy syn Kazimierza Pawlaka.

Jego czerwony Fiat 126 P mieścił całą rodzinę: obok ubranego w ciemny garnitur Pawła siedziała w szarej sukience jego żona, Wanda. Z tyłu przylepił nos do szyby siedmioletni Mareczek, uradowany niespodziewaną wycieczką, którą spowodowała depesza o śmierci dziadka. Dziadek nie mógł mu sprawić większej przyjemności. Na dachu „malucha”, przywiązany misternie sznurkiem, spoczywał ogromny wieniec żałobny: tarcza z krwistoczerwonych róż, okolona ramą zielonej jedliny. Za mknącym pospiesznie „maluchem” powiewały wstęgi szarf, na których złote litery wyrażały synowski ból i cierpienie z powodu odejścia nieodżałowanego seniora rodu Pawlaków…

Tymczasem ten, dla którego przeznaczone były wieńce i szarfy, leżał dalej w pościeli, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły martwo w sufit. Gdyby nie te muchy, co mu uparcie nad głową bzyczały, można by pomyśleć, że Kaźmierz już dawno spełnił swoją obietnicę i pożegnał się z tym światem. Ale natrętne muszyska co i raz lądowały na jego czole, brodzie, policzkach – i wówczas ręce Pawlaka, które spoczywały na pierzynie niczym odrąbane od pnia gałęzie, podrywały się ku twarzy. Rozlegało się głośne plaśnięcie, wzmagało się bzyczenie spłoszonych much. Rozgniecione dłonią ofiary Kaźmierz rzucał na podłogę przy łóżku. Przerwał polowanie, gdy do izby zajrzała Marynia. Zastygł w bezruchu jak rzeźba na sarkofagu. Pozwalał nawet muchom wwiercać się w małżowiny uszu.

Nie odpowiadał na żadne pytania, jak człowiek, któremu pozostało odbyć już tylko jedną rozmowę: z samym Panem Bogiem.

Marynia westchnęła ciężko i wycofała się za drzwi. Wówczas Kaźmierz uniósł rękę i podjął swoje polowanie.

W pewnej chwili dobiegło do niego z podwórza kwiczenie świń.

Wsparł się na łokciu i poprzez muślin firanek starał się dojrzeć, kto tam się rządzi jego inwentarzem.

W otwartych drzwiach chlewika Pawlaków stał Kargul. Pot ściekał mu spod ronda kłapciatego kapelusza, kiedy przegarniał grabiami stado Pawlakowych świń. Małe i duże wieprzki kłębiły się w zagrodzie, a Kargul przyglądał im się krytycznie, jakby szukał okazu nadającego się na okładkę „Przekroju”.

– Może ten? – Kargul grabiami wypchnął z chlewika średniego wieprzka i spoglądając w stronę Maryni, czekał na jej opinię, jakby obydwoje byli w jakimś jury konkursu na miss świńskiej urody. Ale Marynia jakoś nie mogła się zaangażować w sprawę wyboru kandydatki na stypę po Kaźmierzu. Ubrana w ciemną suknię, jakby za chwilę miała iść do fotografa, patrzyła niecierpliwie na bramę, oczekując przybycia najbliższych: Jadźka pobiegła na pole po Witię, powinni być pierwsi; Ania poszła po księdza; chyba nie będzie go prowadzić asfaltem, tylko na skróty przez pola, więc tylko ich patrzeć; Pawełek, choć aż we Wrocławiu mieszka, to ma przynajmniej swój samochód, do którego jego ojciec sporo grosza dołożył, jakże bowiem inaczej asystent na Politechnice mógłby się zdobyć na taki luksus?

Kargul wygnał świniaki przed chlewik, żeby z lepszej perspektywy wybrać ofiarę godną tego, by zaspokoić apetyty gości na konsolacji po gospodarzu. Z praktycznych względów zdecydował się na niewyrośniętego wieprzka o kłapciowatych uszach.

– Niech no Marynia na tego parsiuczka obejrzy sia – łomocąc grabiami po grzbiecie łaciatego wieprzka wypchnął go na środek podwórza. – On by mi na oko pasował: od wiosny mniej żarty, a taki więcej markotny. W sam raz na konsolację on nadaje sia.

Marynia, słysząc tę opinię, aż skuliła się w ramionach: Jakże to?

Jeszcze księdza przy Kaźmierzu nie było, jeszcze wyspowiadać się nie zdążył ani wyrazić swej ostatniej woli – a Kargul już ucztę po nim szykuje?! Łaciaty wieprzek z nastroszoną szczeciną stał, smętnie pochylając łeb, jakby rozumiał, że w tej chwili decyduje się jego los. Marynia przeniosła spojrzenie ze świńskiego ryja na otwarte na wpół okno pokoju, w którym Kaźmierz spoczywał w upstrzonej przez muchy pościeli: nie daj Boże, usłyszy jeszcze bas Kargula i rzeczywiście uzna, że nie ma dla niego odwrotu! Położyła palec na wargach, żeby powstrzymać sąsiada, który z coraz większym zapałem rekomendował wybraną sztukę.

– Ano, patrzaj, Marynia – szturchał grabiami poniżej podkręconego w precelek ogona wieprzka. – Sam Kaźmierz labidził, że ten kaban z wagi wam zlatuje, cienki jak deszczka zrobiwszy sia, taż należy sia skorzystać z okazji i jego zaciukać – nie zwracając uwagi na rozpaczliwe gesty Maryni, wskazującej okno sypialni, tubalnym głosem z gospodarską troską rozpatrywał wady i zalety wieprzka, przeznaczonego do uświetnienia ostatecznego pożegnania Kaźmierza.

– Tylko ile gąb na tej konsolacji ma być, a? Żeb' on za chudy nie był na te uroczyste okazje…

Czekał na opinię Maryni, bo stypy nie urządza się na łapu-capu.

Wiadomo, że na wsi tak cię wspominają, jak się na stypie objedzą, tyle łez wyleją, ile wódki wypiją.

– A telegramę on nadał? – upewniła się półgłosem Marynia, jak zwykle w uroczystych momentach zwracając się do sąsiada w trzeciej osobie.

– Taż, pewnie.

– Znaczy Pawełka z Wandzią i Mareczkiem tylko patrzeć…

– To trzy gęby – odliczył na palcach Kargul – Witia, Jadźka i Ania, razem sześć – rozczapirzył paluchy drugiej ręki. – Ja swoje dzieci też zawezwał na okoliczność, że przyszedł na niego koniec.

A jak się doda sąsiadów, księdza proboszcza i resztę samych swoich, to może tym jednym kabanem konsolacji nie opędzi sia?

– A co z Jaśkiem? – Marynia nagle przypomniała sobie o bracie Kaźmierza. – Taż to najbliższa rodzina!

– Dla mnie też – skwapliwie przytaknął Kargul. – Przecie my tu razem z Johnem osiemnaście lat temu naszą Anię chrzcili:

– Trzeba mi lecieć do miasta na pocztę i telegramę do Chicago słać, John by mi nie darował!

– Aj, kobito, taż to konieczność najsampierw Kaźmierza namówić, żeb' on jeszcze z tydzień z umarciem wstrzymawszy sia, jak chce się z Johnem pożegnać. Inaczej nie zdąży on z Ameryki przykołdybać sia…

– Ot tobie na! A spróbuj ty mojego przekonać! Jak on sobie co umyśli, to przeprowadzi choć po trupie!

– Gorzej, że tym razem to po własnym – westchnął Kargul i zaczął z powrotem zaganiać grabiami wieprzki do chlewa. Tylko tego łaciatego ze smętnie zwieszonymi uszami zostawił na podwórzu.

Pogładził go życzliwie po stojącej dęba szczecinie i pocieszył głęboką refleksją: „Ano, poniuraj ty sobie ryjem po błocie i nie bój sia, bo dwóch śmierci nie będzie. Pod tym względem i kabanowi, i człowiekowi jednaki los…”

Łaciaty wieprzek podreptał za stodołę, żeby nacieszyć się rosnącą tam pokrzywą, a Marynia, ściskając kurczowo palce stała w bramie obejścia, patrząc w głąb ulicy: kto pierwszy z rodziny zjawi się w ostatniej potrzebie?

Bocian zastygł z uniesioną jedną nogą i patrzył czujnie w stronę przemierzających łąkę ludzi. Jadźka w fartuchu szła przed Witoldem, który kroczył za nią ciężko w dziurawych gumiakach. Na ramieniu niósł drewniane grabie, bo wiadomość o stanie Kaźmierza zastała go przy grabieniu drugiego pokosu siana. Chciał iść prosto do obejścia ojca, ale Jadźka stanowczo zaprotestowała: