Выбрать главу

Zasalutował uroczyście, jak na odprawie warty, i odprowadził wzrokiem oddalający się czerwony samochód, za którym wesoło powiewały końce żałobnych szarf.

– Uczciwi odchodzą, a złodziejachy zostają, niestety – stwierdził refleksyjnie i położył rękę na ramieniu traktorzysty Podoby. – Albo zapodasz, Podoba, kto zwinął siatkę, albo cię zamandatuję, niestety.

– Za co? Za co, panie władzo? Za niewinność?!

– Za co siedziałeś przez rok? Też za niewinność, niestety?

– Za kłusownictwo. Ale ja już się dawno wyrzekłem tej przyjemności i nie masz pan na mnie haka.

– Na takich jak ty zawsze jest hak! – Franio sięgnął już do raportówki – Albo zapodasz, kto podprowadził siatkę, albo stówa za jazdę po pijaku. Praworządność musi być, niestety.

– Niestety – przyświadczył ponuro Podoba, zastanawiając się, czy ten bezwzględny szantaż zostawia mu jakieś wyjście awaryjne. – Taki Pawlak to już ma z głowy wszystkie kłopoty. Wiesz pan, kiedy człowiek jest wolny? Kiedy spada grabarzowi na łopatę… Nie ma wolności! Tylko wobec śmierci ludzie są równi.

– Marnie jest, niestety… – mruknął do siebie kapral, grzebiąc w raportówce.

– Z czym, panie władzo? – Podoba zaniepokoił się, że to odnosi się do jego sytuacji.

– A z tym, że jestem ogólnie niedoinformowany.

– Pana wina – Podoba nasunął beret z antenką na czoło i celując oskarżycielsko palcem w guzik munduru kaprala, rzucił mu prawdę prosto w oczy: – Bo pan masz za słaby łeb na tę gminę. Wystarczy dwie sety i pan dajesz nura pod stół. Kto tutaj nie umie pić, ten mało wie.

– Znaczy, że pan wiesz dużo, niestety.

Podoba, chwiejąc się, z nogą na pedale roweru, uczciwie przyświadczył prawdzie słów kaprala.

– Dużo za dużo wiem. Aż ciężko tę prawdę dźwignąć!

– No to trzeba będzie choć połowę tego ciężaru zrzucić, niestety.

– Niestety nie! – twardo zaoponował Podoba. – Bo nie chcę, żeby mi wyszykowali taki wieniec jak ten, co go wiózł ten picuś-glancuś.

Popatrzył w stronę Rudnik, gdzie widać było czerwonego „malucha” i powiewające w pędzie czerwone szarfy ze złotymi literami.

Czerwony „fiacik” przemknął przez wieś, płosząc gęsi i omal nie przejeżdżając wójta Fogla, który wyszedł z lecznicy, ogłuszony opinią weterynarza Jeżewskiego: z powodu złamania nogi wójtowski kasztan nadawał się tylko na mięso! Dla złagodzenia wyroku doktór Jeżewski nalał wójtowi pół szklanki spirytusu. Sobie zresztą też.

Wypili, oko wójta zaszkliło się łzami, kiedy ostatni raz spojrzał na kasztana. Zerwanym z głowy kapeluszem zasłonił sobie twarz i tak wyrwał się za bramę lecznicy. Gdyby nie refleks Pawła Pawlaka, wójt poszedłby prosto w ślady swego kasztana. Usłyszał trąbienie, pisk hamulców, poczuł na twarzy jedwabisty dotyk, jakby musnęły go anielskie skrzydła. Były to szarfy ze złotymi literkami, wyrażającymi ból po śmierci ojca i dziadka. Teraz cudem ocalony wójt stał pośrodku drogi i wygrażał pięścią kierowcy:

– A żeby ci się ten wieniec na własny grób przydał! Żeby cię matka makaronem z kolczastego drutu nakarmiła! – krzyczał wójt, a siwe wąsiska nastroszyły mu się groźnie. Ze zdumieniem zauważył, że „maluch” z wrocławską rejestracją skręcił w podwórze Pawlaka.

Brama była szeroko otwarta, jakby czekała na przyjazd weselnych gości. Paweł zajechał przed ganek, a spod jego kół wyskoczył w ostatniej chwili łaciaty wieprzek, którego Kargul przeznaczył na stypę. Na widok wysiadającego syna Marynią wstrząsnął szloch.

Paweł objął matkę, ale nie bez satysfakcji kątem oka dostrzegł, że Kargul ogląda z podziwem samochód; pogładził ręką lakier, ścierając w tym miejscu warstwę kurzu, kopnął buciorem w oponę i pokiwał głową z uznaniem.

– Cacusiana taksówka, nie ma co – przeniósł wzrok wyżej i dotknąwszy ozdobnych szarf, które zwisały po obu stronach pojazdu, zerknął z niepokojem na okno sypialni Kaźmierza. – Żeb' tylko on tego nie widział…

Wanda, wysiadłszy z fiacika, rozprostowywała zmarszczki na gremplinowej sukni. Spojrzała zdziwiona na Kargula, który starał się zepchnąć samochód gdzieś w bok: dlaczego chce ukryć przed nieboszczykiem wieniec, przeznaczony wszak dla niego?

– Kiedy pogrzeb? – spytał z bolesnym wyrazem twarzy Paweł. Marynia wyszarpnęła się z jego ramion, jakby to pytanie zabrzmiało niczym czyjaś głośna czkawka w czasie mszy świętej.

– A mnie skąd wiedzieć?!

– Jak to?

– Nie wiesz to, że ojciec zawsze chce sam o wszystkim decydować?

– Przecież nie żyje!

– A tobie kto to powiedział?

Wanda, ciągnąc za rękę Mareczka, podeszła do ganku. Nie mogła zrozumieć, dlaczego oblicze Maryni wyrażało najwyższe oburzenie.

Chyba zrobili, co było w ich mocy: po otrzymaniu depeszy Paweł natychmiast zwolnił się z pracy, ona kupiła wieniec, zdążyła wpaść do fryzjera i bez obiadu ruszyli w drogę.

– Serce? – dopytywała się teraz, patrząc ze współczuciem na wdowę po swoim teściu.

– Komisja – Marynia wypowiedziała to takim tonem, jak dawniej mówiła o kimś „bolszewik”.

– Jaka komisja? – Paweł patrzy to na matkę, to na Kargula. – Chyba konsylium?

– Czy to tak nagle się stało, że lekarze nie mogli go uratować? – Wanda pragnęła jakoś wyrazić swoje zaangażowanie. – Moglibyśmy z Wrocławia specjalistę przywieźć.

Marynia machnęła tylko ręką, jakby nie było już o czym mówić.

– Taż chciałam doktora Smolisa z Lutomyśla wezwać, a on, że nic tu już doktorzy nie pomogą, tylko księdza mu trzeba.

– I zdążył ksiądz?

– A tylko go patrzeć – rzucił Kargul, oglądając się za łaciatym wieprzkiem, który najadłszy się pokrzyw wesoło brykał koło fiacika – Ania po niego pognała, żeb' z wiatykiem przykołdybał sia.

– A co mu ksiądz teraz pomoże – smętnie pokiwał głową Paweł.

– Jakże to? – Marynia patrzyła na syna, zaskoczona jego postawą. – Toż tato wasz nie heretyk jakiś, żeb' bez świętych olejów w ostatnią drogę wybierać sia.

– Przecież… przecież już po wszystkim – wydukał Paweł, ale w tej chwili poczuł lekkie trącenie w łokieć: żona, patrząc wymownie na żałobny wieniec, wyszeptała niepewnie: – A może myśmy się pospieszyli?

Paweł wyciągnął z kieszeni granatowego ubrania złożony w czworo blankiet depeszy i podsunął go przed oczy matki. Marynia powoli wysylabizowała nabazgrany ręką poczciarza tekst: „Ojciec umarł, stop, przyjeżdżajcie…” Załamała ręce, jakby przeczytane głośno słowa zabrzmiały niczym nieodwołalny wyrok:

– Aj, Bożeńciu, taż ja wysłałam że „ojciec umierający”…

– A ludziska u nas powiadają, że poczta u nas powolna – zaburczał Kargul. – Od nas wyszło, że umierający, a tam doszło, że umarty.

Kociubą by ich przez łeb! Żeb' oni tak szybko ten dobrobyt zbudowali, jak tę telegramę przerobili, to my by dawno Amerykę przegonili.

– Złożę reklamację – zdecydował Paweł, chowając depeszę do kieszeni. – Jak my z takimi urzędami możemy zbudować drugą Polskę?

– Zamiast budować drugą, lepiej było tej pierwszej nie burzyć – zauważył Kargul i ze zgrozą spojrzał na Mareczka. Chłopczyk przyklęknął przy korycie i zaczął przywoływać dwutygodniowe prosięta: „Cip-cip-cip-cip”… Prosięta pochrząkiwały, patrząc nieufnie na siedmiolatka. Marynia popatrzyła na wnuczka, jakby był opóźniony w rozwoju.

– Taż to parsiuczki, Mareczku, a nie kurczaki.

– Co mama się dziwi – Wanda wzięła chłopca w obronę – On tak rzadko na wsi.

Marynia obejrzała się na okno, za którym spoczywał w pościeli Kaźmierz.