Выбрать главу

– Dobrze, że on tego nie widzi – westchnęła. – Jakby Kaźmierz zobaczył, że jego wnuk nie wie, jak się parsiuki wabi, a jak kury, taż on by się wstydził przed Panem Bogiem w osobistej swej postaci stawić. Przez to właśnie on się do królestwa niebieskiego wybiera, że następców nie ma. Była tu komisja rolna…

– Dyrektor Pilch jej przewodził, żeb' go gołego w samą zimę ogień prosto w przerębel wygnał, koniosraja! – włączył się Kargul w relację Maryni. – Chce nasze ziemie na PGR przejąć, żeb' mieć wszystko, pod sznurek. Oni by chcieli nawet dusze chłopską upaństwowić! Żeb' ich wilcy!

– Co oni do waszej ziemi mają? – dziwił się Paweł – Objęliście ją jako wysiedleńcy i pionierzy…

– A przez was mamy ją stracić – Kargul oskarżycielsko wycelował trzymany w ręku nóż w pierś Pawła. Nóż był przygotowany na zaszlachtowanie wieprza i tuż przed przyjazdem fiacika Kargul ostrzył go osełką długo i troskliwie.

– Przez nas?

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli, jak u czerepachy?! Przez was, boście wszyscy do miasta poleźli wielkie urzędy zacharapczyć, a nas bez przyszłości zostawili, jak tego kundla na łańcuchu. I przez to my przegrani!

– Komisja z gminy obejrzała gospodarkę, ojca też – Marynia przejęta ogromem krzywdy, która spadła na ród Pawlaków, relacjonowała przebieg wydarzeń ze łzami w oczach. – I powiedzieli, że on nieprzyszłościowy.

– Dlaczego?

– Następców nie ma.

– I przez głupią komisję ojciec umierać się wybiera?

– A na cóż chłopu po tym świecie szastać sia, jak jemu bez ziemi żyć, to jak jaskółce bez skrzydeł? Świt wstał, a on dalej w pościeli leży – Marynia otarła wierzchem dłoni łzę w kącie oka. – A dotąd tak nie było, żeb' on pod pierzyną choćby dzionek przelenił. I tak leży, w sufit patrzący, a muchy po nim chodzą, jak po zjełczałym serze…

– Nic, tylko przyszedł na niego koniec – Kargul uzupełniał gorliwie słowa Maryni, zerkając czujnie na Pawła, jakby chciał sprawdzić, czy docent Pawlak pojmuje dramat swego ojca. – Ot i zagrzęźli my, a czort karty rozdaje.

– Nie ma na co czekać – zadecydował Paweł. – Pojadę po doktora.

Ruszył do samochodu, ale Kargul zastąpił mu drogę.

– Co tu po doktorach? Jak zdrowy chłop się kładzie, to nie po to, żeb' wstać – pokiwał smętnie głową i ocierając ostrze noża o cholewę, ruszył w stronę chrząkającego wesoło wieprzka. W tej chwili w bramie pojawili się Witia i Jadźka. Na widok wieńca, który przykrywał cały dach fiacika, stanęli jak wryci.

– Zapóźnilim? – spytał Witia, przełykając ślinę, bo gardło mu gniotła buła krawata.

– Nie. To myśmy się pospieszyli – uspokoił go Paweł.

W bramie ukazała się pękata sylwetka wójta Fogla. Stał, kiwając się w przód i w tył, wpatrzony jak zahipnotyzowany w wieniec z szarfami, które zwisały po obu stronach „malucha”.

– To już z nim tak źle? – przenosił spojrzenie z Kargula na Marynię. – A obiecał swojego ogierka dać na wystawę rolniczą!

Fogla wyraźnie bardziej niepokoiło to, jak jego gmina wypadnie na wystawie, niż stan zdrowia Pawlaka. Marynia wzruszyła ramionami: ot, pierekiniec z tego wójta. Tydzień temu przylazł z komisją rolną i uznał Kaźmierza za „nieprzyszłościowego”, co oznaczało zgodę na przejęcie jego gruntów przez PGR – a teraz obłudnie zmartwioną minę robi, kałakunio jeden…

– Witia, zamknij-no bramę – Marynia popchnęła starszego syna. – Nic tu urząd nie ma do roboty. Niech zostaną sami swoi…

Brzęczące muchy obijały się o szyby, lądowały na nieogolonych policzkach Kazimierza, właziły w dziurki od nosa, a on leżał nieruchomo jak kamień przydrożny. Głowa z aureolą siwych, potarganych włosów spoczywała bezwładnie na poduszce. Ręce trzymał złożone na piersi, jakby już leżał w trumnie. Tylko oczy spod nawisłych brwi dziwnie bystro obserwowały obecnych, przeskakując z jednej twarzy na drugą.

Naprzeciw łoża, nad którym unosiła się w złotej ramie popstrzona muchami Święta Rodzina, skupili się sami swoi: tuż przy poręczy łóżka stała Marynia obok Kargula, który miętosił w łapach swój wyszmelcowany kapelusz; obok nich Jadźka z Witią, a jakby w drugim rzędzie widowni tego spektaklu ulokował się Pawełek z żoną, która kurczowo przytrzymywała za ramię wiercącego się Mareczka. Przy framudze drzwi utknęła Anielcia Kargulowa, nieśmiało pochlipując w skraj fartucha. O tym, że jest to chwila ostateczna, przekonywały ją przygotowana gromnica, ciemne ubrania Pawełka i Witii, a już najbardziej ten żałobny wieniec na dachu fiacika.

Przez chwilę tylko bzyczenie much przerwało skupioną ciszę, wreszcie Pawlak westchnął głęboko, jakby była to próba generalna przed wydaniem ostatniego tchnienia. Patrząc w oczy po kolei wszystkim zebranym, odezwał się słabym głosem jak śmiertelnie ranny, który prosi o ostatni łyk wody.

– Nachodzili się moje nogi świata. Czas mi pod brzózkę na odpocznienie… – zrobił pauzę jak monologujący na scenie Hamlet, który po swoim „być albo nie być” czeka na reakcję publiczności, a dosłyszawszy bolesne chlipnięcie Anielci Kargulowej, podjął śpiewnie dalszy ciąg monologu: – Aj, człowiecze! Żyjesz ty, póki twój zegar nie stanie. Tak i przyszedł na mnie koniec – nie poruszając głową, przeniósł bolesne spojrzenie na Marynię, jakby chciał ją w tej chwili przeprosić za wszelkie kłopoty wspólnego ich żywota. – Nie będę ja więcej waszej matki konierował…

Marynia, jakby pchnięta niewidzialną ręką, przypadła do męża, wtuliła twarz w poduszkę, a jej plecy drgały od powstrzymywanego daremnie płaczu. Kaźmierz popatrzył z kolei na Pawełka, potem przeniósł spojrzenie na starszego syna, jakby badając; czy pojęli wreszcie, do czego zmierza w swych ostatnich słowach.

– Ma tato jeszcze dla kogo żyć – Witia wyrwał rączkę Mareczka z kurczowo zaciśniętej ręki Wandy i wypchnął opierającego się bratanka do przodu – Wnuki rosną…

Kaźmierz z ukosa popatrzył na Mareczka, po czym obdarzył Witię takim spojrzeniem, jakim dyrygent orkiestry wyróżnia flecistę, który zamiast „C” wziął „cis”.

– Nie wy będziecie sierotami – podjął znowu w poprzedniej tonacji.

– Tylko ta ziemia:

Witia zerknął w bok na młodszego brata. Paweł pojął, że nadeszła jego pora, by się włączyć w ten dialog pokoleń.

– Jeszcze tatko pożyje, że ho-ho wystartował z przesadnym optymizmem, lecz zaraz urwał, kiedy Kaźmierz spojrzeniem wyraźnie dał mu do zrozumienia, że choć jest dla innych docentem, dla niego był i pozostanie ostatnim durniem.

– Oj, Bożeńciu, a na co mnie żyć, jak ja tej ziemi nic dać nie mogę? Sanację ja przeżył, wojny dwie światowe, z sąsiadami nie licząc – przeniósł spojrzenie na Kargula, żeby ten sobie czasem nie pomyślał, że zapomniał o jego przewinach. – Wędrówkę ludów z rodziną przeszedłszy z woli Stalina, ojczyźnie ani ziemi nigdym nie sprzeniewierzył sia. Gospodarzył ja tak, że od Sławoja srebrny krzyż dostał, a od Bieruta złoty – nie poruszając głową, zauważył, że Kargul i Aniela skwapliwie gestami przyświadczają prawdzie jego słów. – Najsampierw ja był ogłoszony pionierem, potem kułakiem, a Polakiem ja był zawsze…

Znowu zrobił pauzę, jakby czekając na reakcję zgromadzonych. Nikt jednak się nie odezwał. Wszyscy czuli, że zaraz padną najważniejsze słowa. Marynia uniosła głowę i klęcząc przy łóżku, zawisła wzrokiem na wargach Kaźmierza. Ten spojrzeniem wskazał jej leżący na nocnym stoliku stary wyszczerbiony sierp. Musiał go Kaźmierz już wczoraj przygotować do tej sceny, bo skądże by się wziął w zasięgu jego ramienia? Zrozumiała polecenie i podała mu sierp. Kaźmierz ujął go w obie ręce i trzymając niczym ksiądz monstrancję, odezwał się drżącym głosem: