Poza tymi wielkimi datami dotyczącymi całej Europy, losy poszczególnych narodów są określane przez daty drugorzędne: 1936, rok wojny domowej w Hiszpanii; 1956, rok rosyjskiej inwazji na Węgry; 1948, rok, w którym Jugosłowianie powstali przeciw Stalinowi, i rok 1991, w którym zaczęli zabijać się nawzajem.
Skandynawowie, Holendrzy, Anglicy mają ten szczęśliwy przywilej, że po 1945 nie doświadczyli żadnej ważnej daty, co pozwoliło im przeżyć pięćdziesiąt lat rozkosznie nijakich.
W stuleciu tym dzieje Czechów zdobi wspaniałe piękno matematyczne, wynikające z trzykrotnego powtórzenia liczby dwadzieścia. W 1918 otrzymali po kilku wiekach niezależne państwo i w 1938 je utracili.
W 1948 rewolucja komunistyczna przywieziona z Moskwy rozpoczęła terrorem drugie dwudziestolecie, które skończyło się w 1968, kiedy to Rosjanie najechali półmilionową armią kraj, rozjuszeni jego bezczelną emancypacją.
Władza okupacyjna nastała z całą bezwzględnością na jesieni 1969 i, czego nikt się nie spodziewał, odeszła jesienią 1989, łagodnie, kurtuazyjnie, podobnie jak inne komunistyczne rządy w Europie: tak wyglądało trzecie dwudziestolecie.
3
Dopiero w naszym stuleciu daty historyczne zaczęły pochłaniać żarłocznie życie każdego z nas. Nie można pojąć istnienia Ireny we Francji bez wcześniejszego przestudiowania dat. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych emigrant z komunistycznego kraju nie był tu zbyt lubiany; Francuzi za jedyne prawdziwe zło uważali wówczas faszyzm: Hitlera, Mussoliniego, frankistowską Hiszpanię, dyktatorów Ameryki Południowej. Od końca lat sześćdziesiątych i w latach siedemdziesiątych postanowili stopniowo uznać za zło również komunizm, za zło wszak mniejsze, powiedzmy, zło numer dwa. To w tamtym czasie, w roku 1969, Irena wraz z mężem wyemigrowali do Francji. Szybko pojęli, że w porównaniu ze złem numer jeden katastrofa, która dotknęła ich kraj, nie była dość krwawa, by wstrząsnąć nowymi przyjaciółmi. Chcąc jakoś się wythimaczyć, zwykli mawiać mniej więcej tak: „Jakkolwiek przerażająca, dyktatura faszystowska zniknie wraz z dyktatorem, przeto ludzie mogą zachowywać nadzieję. Natomiast komunizm oparty na ogromie cywilizacji rosyjskiej jest dla Polski, dla Węgier (a co dopiero dla Estonii!) tunelem bez wyjścia. Dyktatorzy są śmiertelni, Rosja jest wieczna. Nieszczęście krajów, z których przyjeżdżamy, polega na kompletnym braku nadziei." Tymi słowy wyrażali wiernie swą myśl i dla jej wzmocnienia Irena przytaczała czterowiersz Jana Skaćela, czeskiego poety z tamtych lat: mówi on o smutku, który go otacza; chciałby unieść ten smutek, zabrać go w siną dal, zbudować z niego dom, chciałby zamknąć się w nim na trzysta lat i przez trzysta lat nie otwierać drzwi, nikomu nie otwierać drzwi!
Trzysta lat? Jan Skaćel napisał te wersy w latach siedemdziesiątych, a umarł w roku 1989, na jesieni, kilka dni przed tym, jak trzysta lat smutku, które widział przed sobą, rozproszyło się w kilka dni: na ulice Pragi wylegli ludzie i brzęk kluczy w ich uniesionych rękach zwiastował nadejście nowych czasów.
Czy Skaćel pomylił się, mówiąc o trzystu latach? Tak, oczywiście. Wszystkie przewidywania są mylne, to jedna z nielicznych pewności dana człowiekowi. Ale choć są mylne, mówią prawdę o tych, którzy je snują, nie o ich przyszłości, lecz o ich czasie teraźniejszym. W okresie, który nazywam pierwszym dwudziestoleciem (między 1918 a 1938 rokiem), Czesi myśleli, że ich Republika będzie trwać wiecznie. Mylili się, lecz dlatego właśnie, że się mylili, przeżyli tamte lata w radości, a ich sztuka rozkwitała jak nigdy wcześniej.
Po rosyjskiej inwazji myśl o bliskim kresie komunizmu nie zaświtała im nawet w głowie i znowu sądzili, że mają przed sobą wieczność, i to nie cierpienie w życiu realnym, lecz pustka przyszłości wyssała ich siły, dusiła odwagę i uczyniła to trzecie dwudziestolecie takim tchórzliwym i nędznym.
Arnold Schónberg, przekonany, że swoją estetyką dwu-nastotonową otworzył przed Dziejami muzyki wielkie perspektywy, oświadczył w roku 1921, że dzięki niemu panowanie (nie powiedział „chwała", powiedział Vorherrschaft, „panowanie") muzyki niemieckiej (on, wiedeńczyk, nie powiedział „muzyki austriackiej", powiedział „niemieckiej") rozciągnie się na sto kolejnych lat (przytaczam dokładnie, mówił o „stuleciu"). W roku 1933, dwanaście lat po tym proroctwie, został jako Żyd wygnany z Niemiec (tych Niemiec, którym chciał zapewnić ich Vorherrschaft) i, wraz z nim, wygnana została wszelka muzyka oparta na jego estetyce dwunastotonowej (oskarżonej o niejasność, kosmopolityzm, elitaryzm i wrogość wobec niemieckiego ducha).
Przewidywania Schónberga, jakkolwiek mylne, są wszak niezbędne dla tego, kto chce pojąć sens jego dzieła, dzieła, które nie uważało się za niszczące, hermetyczne, kosmopolityczne, indywidualistyczne, trudne, abstrakcyjne, lecz za głęboko zakorzenione w „glebie niemieckiej" (tak, mówił o „glebie niemieckiej"); Schónberg wierzył, że pisze nie fascynujący epilog dziejów wielkiej muzyki europejskiej (a tak właśnie jestem skłonny dzieło jego rozumieć), lecz prolog chwalebnej przyszłości rozciągającej się bezkreśnie.
4
Już w pierwszych tygodniach emigracji Irena miała dziwne sny: jest w samolocie, który zmienia trasę i ląduje na nieznanym lotnisku; przy schodkach czekają na nią umundurowani mężczyźni z bronią w ręku; jej czoło zrasza zimny pot, rozpoznaje policję czeską. Innym razem przechadza się po francuskim miasteczku i widzi dziwaczną grupkę kobiet, które z kuflem piwa w dłoni pędzą ku niej, wołają coś po czesku, śmieją się z perfidną serdecznością i przerażona Irena uzmysławia sobie, że jest w Pradze, krzyczy i się budzi.
Jej mężowi Martinowi śniło się to samo. Co ranka opowiadali sobie o grozie powrotu do kraju rodzinnego. Później, w trakcie rozmowy z polską przyjaciółką, Irena pojęła, że wszyscy emigranci śnili te same sny, wszyscy bez wyjątku; najpierw wzruszało ją to nocne braterstwo ludzi, którzy się nie znali, później ją nieco drażniło: jak to się dzieje, że tak osobiste doświadczenie snu może być przeżywane zbiorowo? czym jest zatem jej własna dusza? Po cóż jednak stawiać pytania bez odpowiedzi. Jedno było pewne: tysiące emigrantów tej samej nocy śniło w niezliczonych odmianach ten sam sen. Sen emigracyjny: jedno z najdziwniejszych zjawisk drugiej połowy XX wieku.
Te koszmarne sny wydawały jej się tym bardziej tajemnicze, że dręczyła ją jednocześnie niepowstrzymana tęsknota i przeżywała doświadczenie wprost odwrotne: za dnia przychodziły do niej pejzaże kraju ojczystego. Nie, nie było to długie, świadome, jasne marzenie, było to coś innego: w jej głowie pejzaże zapalały się gwałtownie, nieoczekiwanie, szybko, by po chwili zgasnąć.
Rozmawiała z szefem i nagle, niczym błyskawica, widziała miedzę wśród pól. Ktoś ją popchnął w wagonie metra i wtem, w ułamku sekundy, wyrastała przed nią uliczka w zielonej dzielnicy Pragi. Całymi dniami nawiedzały ją takie umykające obrazy, aby łagodzić brak utraconych Czech.
Ten sam reżyser podświadomości, który za dnia przesyłał jej jako obrazy szczęścia fragmenty ojczystego pejzażu, w nocy organizował przerażające powroty do tego samego kraju. Dzień rozświetlało piękno opuszczonego kraju, a noc rozjarzało przerażenie powrotu do niego. Dzień ukazywał jej raj, który utraciła, a noc piekło, z którego uciekła.
Kraje komunistyczne, wierne tradycji rewolucji francuskiej, rzuciły klątwę na emigrację, uznając ją z najohydniejszą ze zdrad. Wszyscy ci, co pozostali za granicą, w swych krajach dostawali zaoczne wyroki i ich rodacy nie mieli odwagi utrzymywać z nimi kontaktów. Jednak w miarę jak czas płynął, surowość klątwy słabła i parę lat przed 1989 rokiem matka Ireny, od niedawna wdowa i nieszkodliwa emerytka, otrzymała paszport na tygodniowy wyjazd do Włoch z państwowym biurem podróży; kolejnego roku postanowiła zostać pięć dni w Paryżu, aby potajemnie spotkać się z córką. Irena, wzruszona i pełna litości dla matki, którą wyobrażała sobie postarzałą, wynajęła pokój w hotelu i poświęciła kawałek urlopu, aby spędzić z nią ten czas. „Nie wyglądasz tak źle", powiedziała matka, kiedy się spotkały. I dorzuciła ze śmiechem: „Ja zresztą też nie. Kiedy na granicy strażnik popatrzył w mój paszport, powiedział: proszę pani, ten paszport jest podrobiony! To nie jest pani data urodzenia!" Irena w jednej chwili zobaczyła matkę, jaką zawsze znała, i poczuła, że przez tych niemal dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. Litość dla postarzałej matki uleciała. Córka i matka stały naprzeciw siebie jak dwoje ludzi spoza czasu, jak dwa ponadczasowe istnienia.