Выбрать главу

Ale czy wypada nie cieszyć się obecnością matki, która po siedemnastu latach przyjeżdża, by się z nią spotkać? Chcąc zachowywać się jak oddana córka, Irena odwoływała się usilnie do rozumu, do poczucia moralności. Zawiozła matkę na wieżę Eiffla, na kolację do restauracji z piękną panoramą; popłynęła z nią statkiem spacerowym po Sekwanie, aby pokazać jej Paryż z rzeki; matka chciała obejrzeć wystawy, więc poszła z nią do muzeum Picassa.W drugiej sali matka przystanęła: „Mam przyjaciółkę malarkę. Podarowała mi dwa obrazy. Nawet nie wiesz, jak są piękne!" W trzeciej sali zażyczyła sobie, by pójść do impresjonistów. „W Jeu de Paume jest stała wystawa. – Już nie ma – powiedziała Irena. – W Jeu de Paume już nie ma impresjonistów. – Nie, nie – powiedziała matka. – Oni są w Jeu de Paume. Jestem tego pewna i nie wyjadę z Paryża, nie obejrzawszy Van Gogha!" Zamiast do Van Gogha Irena zaprowadziła ją do muzeum Rodina. Przed jedną z rzeźb matka westchnęła rozmarzona: – We Florencji widziałam Dawida Michała Anioła! Nie mogłam słowa z siebie wydusić! – Posłuchaj – Irena wybuchła – jesteś ze mną w Paryżu, pokazuję ci Rodina. Rodina! Słyszysz, Rodina! Nigdy go nie widziałaś, więc dlaczego patrząc na Rodina, myślisz o Michale Aniele?" Pytanie było słuszne: dlaczego widząc córkę po tylu latach, matka nie interesuje się tym, co córka jej pokazuje i o czym opowiada? Dlaczego Michał Anioł, którego widziała z grupą czeskich turystów, porywa ją bardziej niż Rodin? I dlaczego podczas tych pięciu dni nie zadaje jej żadnego pytania? Żadnego pytania o jej życie i żadnego też pytania o Francję, o jej kuchnię, o jej literaturę, jej sery, jej wina, jej politykę, jej teatry, jej filmy, jej samochody, jej pianistów, jej wiolonczelistów, jej piłkarzy?

Zamiast tego wciąż mówi o tym, co dzieje się w Pradze, 0 przyrodnim bracie Ireny (którego miała ze swym drugim mężem, zmarłym niedawno), o innych osobach, które Irena pamięta, i jeszcze innych, których imienia nigdy nie słyszała. Próbowała raz czy drugi wcisnąć jakąś uwagę o swym życiu we Francji, ale jej słowa nie przebiły się przez szczelny mur matczynych opowieści.

Tak było od dziecka: matka zajmowała się czule swym synem niczym małą dziewczynką, a córkę wychowywała po spartańsku. Czy chcę przez to powiedzieć, że jej nie kochała? Z powodu ojca Ireny, być może, swego pierwszego męża, którym gardziła? Dajmy spokój z taką jarmarczną psychologią. Miała jak najlepsze zamiary: tryskając sama siłą i zdrowiem, martwiła się brakiem witalności u córki; swym brutalnym zachowaniem chciała uwolnić ją od nadwrażliwości, trochę jak wysportowany ojciec, który rzuca swe lękliwe dziecko do basenu w przekonaniu, że znalazł najlepszy sposób, by nauczyć je pływać.

Jednak dobrze wiedziała, że już samą swą obecnością przytłacza córkę, i nie mam zamiaru przeczyć, że rozkoszowała się skrycie swoją fizyczną wyższością. Ale cóż z tego? Co miała robić? Rozpłynąć się w powietrzu w imię matczynej miłości?

Postępowała nieuchronnie w latach i świadomość własnej siły, którą oglądała w reakcjach Ireny, odmładniała ją. Kiedy widziała się przy niej, zawstydzonej i skarlałej, przedłużała jak tylko możliwe chwilę swej niszczycielskiej przewagi.

Z odrobiną sadyzmu udawała, że bierze kruchość Ireny za obojętność, za lenistwo, za nieudolność, 1 strofowała ją.

W jej obecności Irena czuła się od zawsze mniej ładna i mniej inteligentna. Ileż to razy biegła do lustra upewnić się, że nie jest brzydka, że nie wygląda na idiotkę… Ach, wszystko to było takie już odległe, niemal zapomniane. Ale podczas pięciu dni spędzonych przez matkę w Paryżu znowu dopadło ją uczucie niższości, słabości, zależności.

5

W przeddzień wyjazdu matki Irena przedstawiła jej Gustafa, swego szwedzkiego przyjaciela. Poszli w trójkę na kolację do restauracji i matka, nieznająca słowa po francusku, dzielnie posługiwała się swą angielszczyzną. Gustafowi sprawiło to przyjemność, bo ze swą kochanką rozmawiał wyłącznie po francusku i czuł się znużony tym językiem, który wydawał mu się pretensjonalny i mało praktyczny.

Tego wieczoru Irena nie mówiła wiele: ze zdziwieniem obserwowała matkę okazującą nieoczekiwaną zdolność interesowania się kimś innym; swoimi trzydziestoma źle wymawianymi angielskimi słowami zalewała Gustafa pytaniami o jego życie, 0 jego przedsiębiorstwo, jego poglądy, i zrobiła na nim duże wrażenie.

Nazajutrz matka wyjechała. Po powrocie z lotniska w swym mieszkaniu na ostatnim piętrze Irena podeszła do okna, by smakować w odzyskanej ciszy wolność samotności. Patrzyła długo na dachy, na las kominów o najbardziej cudacznych formach, ową paryską florę, która dawno temu zastąpiła jej zieleń czeskich ogrodów, i uzmysłowiła sobie, jak bardzo w tym mieście czuje się szczęśliwa.

Zawsze brała za oczywistość to, że jej emigracja jest nieszczęściem. Czyż jednak, pyta siebie w tej chwili, nie było to raczej złudzenie nieszczęścia, złudzenie wywołane sposobem, w jaki wszyscy patrzą na emigranta? Czy nie odczytywała własnego życia wedle instrukcji obsługi, którą inni wsunęli jej do ręki? I mówi sobie, że emigracja, choć narzucona z zewnątrz 1 wbrew jej woli, była może, mimo jej niewiedzy, najlepszym dla niej rozwiązaniem. Bezwzględne siły Historii, które dokonały zamachu na jej wolność, uczyniły ją właśnie wolną.

Przeto poczuła się zbita z tropu, gdy kilka tygodni później Gustaf oznajmił jej dumnie dobrą nowinę: zasugerował swej firmie, aby otworzyła oddział w Pradze. Z komercyjnego punktu widzenia kraj komunistyczny nie jest zbyt atrakcyjny, toteż oddział będzie skromny, lecz on zyska sposobność jeżdżenia tam od czasu do czasu.

– To wspaniale, że bliżej poznam twoje miasto – powiedział.

Zamiast się ucieszyć, poczuła niejasną groźbę.

– Moje miasto? Praga nie jest już moim miastem – odparła.

– Jak to? – oburzył się.

Nigdy nie skrywała przed nim, co myśli, i mógł dobrze ją poznać; jednak widział w niej to, co widzieli dokładnie wszyscy: młodą kobietę, która, wypędzona z kraju, cierpi. Sam pochodzi ze szwedzkiego miasta, którego serdecznie nie znosi, i przed jego odwiedzaniem broni się rękami i nogami. Ale w jego przypadku jest to normalne. Wszyscy bowiem przyklaskują mu jako sympatycznemu, w pełni kosmopolitycznemu Skandynawowi, który zapomniał już, gdzie się urodził. Oboje są zaklasyfikowani, mają przypisane im etykietki, i to wedle wierności wobec tych etykietek będą osądzani (ależ oczywiście, to przecież właśnie to, a nic innego, nazywamy z emfazą: być wiernym wobec siebie samego).

– Które miasto jest zatem twoje?

– Paryż! To tutaj spotkałam ciebie i tutaj z tobą żyję. Pogłaskał jej dłoń, tak jakby jej nie słyszał: – Przyjmij to jako prezent. Ty nie możesz tam jeździć. Będę twoją więzią z utraconym krajem. To będzie dla mnie wielkie szczęście!

Nie wątpiła w jego dobre chęci; podziękowała mu; jednak dodała spokojnym tonem: