Выбрать главу

— Więc to wy?

— Przecie nie anioł z nieba — rzekł Jacek.

— Bardzo wam było ciężko? — spytała matka z niepokojem.

— Z początku tylko było ciężko — mówił Placek — ale potem coraz lżej. Ale sroga to była robota. Nie dziw się więc, matko, że jesteśmy trochę zmęczeni, a więcej jeszcze głodni. Czy masz co do jedzenia?

Matka zatroskała się bardzo.

— Mam — rzekła smutno — ostatni bochenek chleba Musi nam wystarczyć na długo. Dzisiaj, ponieważ to uroczysty dzień, zjemy po kawałeczku, a od jutra będziemy go drobić na okruszyny. Nie chcę was trwożyć, moje słodkie dzieci, lecz czeka nas wiele jeszcze pracy. Ale już mi ona nie straszna, kiedy wy nauczyliście się pracować. Teraz pewnie naprawicie dach, a potem będziemy razem wydzierać kamienie, aby powiększyć rolę. Będziemy to robić z radością, a Pan Bóg się nad nami zmiłuje, że nie pomrzemy z głodu.

— Pewnie, pewnie… — bąknął Jacek.

— A gdzie ten chleb? — zapytał Placek. i

— Chleb jest ukryty w komórce za belką. Napoczniemy go niedługo… Poczekajcie tu, moje drogie dzieci, a ja pójdę do tego źródła, co jest o milę stąd, aby wam przynieść świeżej, zimnej wody. Własną krwią bym was napoiła za to, że jesteście tacy dobrzy.

Wzięła dzbanki i uśmiechając się do nich poszła powolnym krokiem przez pola.

Jeszcze im nie zniknęła z oczu, kiedy Jacek zaczai mówić szybko:

— Słuchaj no, Placek. Z tym polem to jest jakaś awantura, ale to wszystko jedno. To jest gorsze, że nam każą teraz pracować, naprawiać głupi dach i wydzierać z ziemi jeszcze głupsze kamienie.

— Nikt nas nie zmusi! — wykrzyknął Placek.

— Zmusić, to nie zmusi, ale przez dziurawy dach będzie ciekło nam na głowy. Co to jest za urządzenie na tym świecie, abyśmy musieli pracować! Ja nie mam najmniejszej ochoty. A ty?

— Ja mam taką samą ochotę. Ale co robić?

— Musi być — mówił Jacek — taki kraj na świecie, gdzie nikt nie pracuje, bo wszystko samo rośnie. Ja słyszałem, że jest…

— Ale gdzie?

— Tego to ja nie wiem, ale wszystko można znaleźć, a w Zapiecku zawsze będzie bieda i nędza. To jest paskudne miasteczko: albo człowiekowi każą się tutaj uczyć, albo pracować. Wiesz co, Placek? Wiejmy stąd!

— Bardzo chętnie! Ale dokąd?

— Przed siebie! Gorzej niż tu to i w piekle być nie może.

— Doskonale, ale co będziemy jedli?

— Na początek zabierzemy matce ten bochenek chleba, a jak zajdziemy daleko, to coś znajdziemy. Nauczyciel mówił, że świat jest bardzo wielki i że są na nim miasta większe od Zapiecka.

— Czy to możliwe?

— Pewnie to prawda, bo on nigdy nie kłamał. Nie wiem dlaczego, ale nie kłamał, może dlatego, że nie umiał. Gdyby się u nas uczył, toby umiał, ale nie chciał.

— Więc uciekajmy! A matkę zostawimy?

— A cóż z nią zrobisz? Na plecach ją będziesz niósł?

Zabierajmy chleb i w nogi!

— Zostawimy jej wodę. Nie martw się tym, bo tak będzie po nas płakała, że nawet nie zauważy, że zabraliśmy chleb. Tak nas kocha, że jej będzie tylko nas żal.

— Za co ona nas tak kocha?

— Czy ja wiem? Starzy ludzie tacy są dziwni, że nigdy nie wiadomo, co w nich siedzi. Może dlatego nas tak kocha, że jesteśmy bardzo piękni. Więc dajemy nogę, Placek?

— Jazda! Gdzie ten chleb?

— Zaraz będzie!

Wleźli do ciemnej komórki i nawet nie patrząc, od razu znaleźli chleb, samym węchem. Jacek ukrył go za koszulą; obejrzeli szybko izbę szukając, co by się jeszcze dało zabrać, i wyjrzawszy przez drzwi, czy matka nie wraca, wybiegli na pole. Puścili się pędem przez łąki i nawet się nie obejrzeli. Umieli biec z wiatrem na wyścigi jak zające. Skakali przez rowy i rozpadliny, przedzierali się przez leszczyny i głogi. Uciekali z tym mizernym bochenkiem chleba, jakby unieśli skarb. Gnali, nie wiadomo po co i nie wiadomo dokąd.

Ubiegli tak wiele mil i znaleźli się w głuchym pustkowiu,’ Nagle Jacek zwolnił biegu i zatrzymał się zdumiony, obok natychmiast przystanął Placek.

— Co się stało? — zapytał. - Czemu stanąłeś?

— Nie wiem — odrzekł Jacek — sam dobrze nie wiem. Zdawało mi się, że ktoś nas woła…

— Zdaje ci się, to las szumi…

— Zdawało mi się, że ktoś płacze.

— Nie powiadaj głupstw. Kto by płakał w tym pustkowiu?… To wiatr tak zawodzi…

— O, nie! Posłuchaj!.. Cicho!.. Słyszysz?

— Coś słyszę… Słyszę głos podobny do głosu naszej matki!..

— Naszej matki?

— Ale to śmieszne… Żaden człowiek na świecie nie potrafi tak płakać, aby go było słychać o dziesięć mil. Zresztą nasza matka zawsze cicho płakała. Chodźmy dalej!

— Chodźmy! — rzekł twardo Jacek.

Szli znowu nieumęczenie, bo mieli doskonałą wprawę. Śpieszyli się tak jakby czym prędzej pragnęli się znaleźć w tym błogosławionym kraju, w którym praca jest nieznana, gdzie zamiast kartofli rosną ananasy, a zamiast żywicy najsłodszy miód ciecze po pniach sosen. Jacek jednak szedł, z większą niż Placek trudnością i kilka razy potknął się na nierównej ziemi, pełnej wyrw i rozpadlin.

Otarł pot z czoła i rzekł:

— Trudno mi iść, bo ten chleb zaczął mi od niejakiego czasu dziwnie ciążyć.

— Zjedzmy połowę, to ci będzie lżej.

— Pierwej nie był taki ciężki — mówił Jacek zamyślony.

— Zmęczyłeś się, więc ci się tak wydaje. Dobiegnijmy do tego wielkiego dębu, który stąd widać, tam odpoczniemy i tam przełamiemy chleb.

Znowu zaczęli iść i po godzinie doszli z wielkim trudem na szczyt wzgórza, nad którym jak olbrzymi, wspaniały parasol rozpostarł się odwieczny dąb. Legli na trawie, ciężko dysząc.

Kiedy cokolwiek odpoczęli, Placek nagle roześmiał się głośno.

— Co się stało? — zapytał Jacek. - Czego rżysz jak koń?

- Śmieję się, bo sobie pomyślałem, jaką minę miała nasza matka, kiedy nie znalazła ani nas, ani chleba… Cha! Cha! Cha!

— Może nas przeklina? — zapytał Jacek.

— O, głupi Jacku! Ona nie przeklęłaby nawet muchy. Zresztą jesteśmy już tak daleko, że żadne przekleństwo nie doleci. Dawaj chleb!

Jacek sięgnął za koszulę i zaczął z dziwnym trudem wydobywać bochenek.

— Czemu tak marudzisz? — wołał Placek zniecierpliwiony.

— Sam nie wiem — odrzekł Jacek bardzo zmieszany — ale ten chleb coś dziwnie uczynił się ciężki. Pomóż mi!

Placek sięgnął i z trudem wydobył obiema rękami chleb. Stał się on tak ciężki, że upadł na ziemię.

— Przełammy go — rzekł Jacek.

Podnieśli bochenek z ziemi i usiłowali go przełamać.

— Co to jest? — zawołał Placek. - Nie był on tak czerstwy, kiedyśmy go znaleźli. Spróbujmy zębami.

Rozwarł szeroko usta i chciał ugryźć bochenek, lecz nagle krzyknął boleśnie, bo omal nie wyłamał wszystkich zębów. Spojrzeli na siebie z przerażeniem.

— Ten chleb jest z kamienia! — wykrzyknął zdumiony Placek. - Ach, ta nasza zła matka tak sobie z nas zakpiła!

Jacek zamyślił się i rzekł ponuro:

— A może to nie ona? Matka nas nigdy nie oszukała..: To niemożliwe… Ten chleb odmienił się przez czary. Kiedy go ukradłem, był piękny, popękany i rumiany i nie był wcale ciężki. Spojrzyj, jak wygląda teraz: jest szary i bardzo ciężki. To dlatego nie mogłem go udźwignąć… Źle, Placku! Ktoś nas prześladuje…

— To kara boska! — krzyknął ktoś ponad nimi.

Z przerażeniem zadarli głowy i ujrzeli na dębowej gałęzi olbrzymiego kruka, który był zupełnie biały i patrzył na nich1 mądrymi oczyma z pogardą i lekceważeniem.