Выбрать главу

Burmistrz, ujrzawszy, że się z niego te straszne dzieci natrząsają, wybiegł czerwony z gniewu i wołał:

— To są małe diabły, a nie dzieci!

Kiedy zebranym mieszkańcom Zapiecka opowiedział o wszystkim, ludzie zaczęli załamywać ręce.

— Boże — mówili — co z tego wyrośnie?

— A co robi ich matka? — pytały zatrwożone kobiety.

— Płacze! — rzekł burmistrz smutno — matka zawsze płacze, kiedy ma takie dzieci. Oj, będzie ona miała z nimi ciężki.los!

Wszyscy zaczęli bardzo wzdychać, pomyślawszy, ile utrapień mają matki, jeśli dzieci są złe i nieznośne. Na całe miasteczko padł z tego powodu wielki smutek, bo wszyscy ludzie byli tu dobrzy i łagodni, a nikt jeszcze dotąd nie śmiał się z tego ogromnego nieszczęścia, które spotkało burmistrza, gdyż nie mógł zdobyć buta na lewą nogę. Litując się przeto nad rodzicami tych dziwnych chłopaków, zwołano wielką radę i uradzono, aby ich ochrzcić jak najprędzej.

Cały tydzień minął, zanim się to mogło stać. Przez ten czas jednak miasteczko było w ciągłym niepokoju, gdyż wciąż się w nim nieludzki rozlegał wrzask. Wszyscy wiedzieli, że ci dwaj malcy wiedli z sobą srogie walki o byle co i o każdej porze.

Powyrywali sobie tych niewiele włosów, które każde małe dziecko ma na głowie, bili się o miejsce na poduszce, czasem zaś, kiedy się im krzyk uprzykrzył, zachowywali się wprawdzie cicho, ale patrzyli na siebie spode łba i jeden drugiego pilnował, aby go drugi z nagła nie uderzył w brzuch albo żeby palca nie wraził w oko. Biedna matka wciąż płakała, nie znajdując żadnej rady. Przemawiała do nich słodko, całowała i pieściła, ale wszystko to było na nic. Ojciec czasem krzyknął w gniewie, ale,wtedy zaczynali wrzask jeszcze przeraźliwszy, jakby chcieli oznajmić całemu światu, że się im okropna dzieje krzywda.

Wreszcie zaniesiono ich do kościoła. Ludzie zauważyli, że kiedy ich po raz pierwszy wyniesiono na świat boży, ukrył się gdzieś poczciwy pies, schował się nieszczęśliwy kogut, a barana nikt nie mógł znaleźć. Za to wszyscy mieszkańcy miasteczka wylegli, aby zobaczyć na własne oczy tych straszliwych chłopaków. Byli oni w złych humorach, bo ich związano w powijaki, i to bardzo mocno, tak że nie mogli ruszyć ani ręką, ani nogą, inaczej bowiem nie można było być pewnym, czy nie uciekną od drzwi kościoła. Wprawdzie dzieci w tym wieku nie umieją chodzić, ale to nie były zwyczajne dzieci.

Za to w samym kościele zaczęła się awantura. Zanim zplebanii przyszedł ksiądz, strasznie dobry i święty człowiek, zastanawiali się rodzice w zakrystii, jakie im nadać imiona. Widać było, że chłopcy przysłuchują się pilnie i wyciągają uszy.

Ojciec rzekł:

— Jeden niech będzie Antoni, a drugi Kalasanty. Chłopcy w krzyk.

— Widać, że się im te śliczne imiona nie podobają — rzekła cicho matka, mocno zatroskana. - Więc może Bonawentura i Pantalemon?

Okropny wrzask rozległ się w cichej zakrystii.

— To się im także nie podoba — rzekł ojciec. Wtedy wystąpił burmistrz i rzekł z powagą:

— Chociaż mnie obrazili, i to bardzo ciężko, przebaczam im jednak, bo jestem w kościele, i dam im dwa śliczne imiona, które w Zapiecku noszą najczcigodniejsi ludzie.

Chłopcy ucichli na moment i nastawili uszu.

— Jakież to imiona, panie burmistrzu? — zapytała matka.

— Gerwazy i Protazy! — rzekł głośno burmistrz.

- Śliczne imiona! — zawołała uszczęśliwiona matka — ale czy im się podobają? Robaczki moje, czy chcecie się tak nazywać? Boże miły, teraz znowu się śmieją!

— I znowu ze mnie! — krzyknął burmistrz. - Ha! ja się znowu obrażam! Nazywajcie ich sobie, jak chcecie, a najlepiej będzie: Gałgan i Urwis!

Wszyscy zaczęliuspokajać czcigodną osobę, a tymczasem piekarz, który miał dziwną zdolność mówienia wierszami, zapytał nieśmiało, czyby tych miłych chłopaczków nie nazwać wesoło, i ponieważ są tak podobni, czyby ich nie nazwać do rymu: Jacek i Placek?

Wszyscy spojrzeli na chłopaków, a oni porozumiewawczo spojrzeli na siebie, musiały im się podobać te śmieszne imiona, bo nie zaprotestowali swoim zwyczajem straszliwym wrzaskiem.

Chrzest odbył się nad podziw spokojnie, bo staruszek ksiądz miał głos pełen słodyczy i taką w oczach anielską dobroć, że te urwisy nie śmiały z wielkiego szacunku ani pisnąć. Ochrzcił ich, chociaż nigdy nie było świętego Placka, ale mógł być, jeśli był, święty Jacek.

Dzień ten jednak nie skończył się szczęśliwie, bo najdziwniejsza awantura wybuchła potem dopiero. Ponieważ nawet w Zapiecku chrzciny obchodzono zawsze uroczyście, więc rodzice, choć biedni ludzie, przygotowali na tę uroczystość winną polewkę. Dymiła ona w wielkiej misie na stole, tuż obok łóżka, na którym leżeli Jacek i Placek, rodzice zaś oczekiwali na progu domku dostojnych gości.

Kiedy się już wszyscy zjawili, oczekując na wspaniały poczęstunek, matka nagle krzyknęła z rozpaczy. Polewkę ktoś wypił. Nikogo nie było w izbie, a jednak ktoś ją wypił.

— Ale kto? — zawołali wszyscy.

Nagle burmistrz uderzył się w czoło i wskazując na Jacka i Placka, smacznie śpiących, krzyknął:

— To oni!

Wtedy ludzie cofnęli się z przerażeniem, bo coś podobnego nie zdarzyło się chyba od początku świata.

A biedna matka takich strasznych synów usiadła w kącie i gorzko zaczęła płakać z rozpaczy i ze wstydu.

ROZDZIAŁ TRZECI

w którym dorastają nakrapiane ciała i czarnej dusze Jacka i Placka

Po tych niemiłych przygodach wszyscy się spodziewali, że życie tych dwóch chłopców napełni ciche miasteczko zgiełkiem i wrzawą, ale rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. Ilekroć przybył im rok życia, tylekroć miasteczku upływało sto lat spokoju. Byli oni nad podziw sprytni, ruchliwi jak małpiątka, a w Zapiecku i w okolicy na sto mil dookoła nie było dziury, w którą by nie wleźli, ani nie było kamienia, pod który by nie zajrzeli. Dwie wrony, które zapragnęły na starość spokoju i postanowiły się przenieść na mieszkanie w okolice Zapiecka, zdołały zaledwie ujść z życiem, ale bez ogonów, za sprawą tych dwóch chłopców, i dały o tym znać w najdalsze strony, aby żadne stworzenie, któremu życie jest miłe, nie zbliżało się do tych okolic. Krety chowały się głęboko w ziemi, a jeden jedyny zając, który od wielu lat mieszkał w parowie, o dwie mile za Zapieckiem, miły i dobry zając, nazwiskiem Michał Kapusta, szczuty i goniony przez Jacka i Placka jakby przez kąśliwe ogary, porwał się z głębokiego snu i zaczął uciekać tak nieprzytomnie, że go jeszcze we dwa lata potem widziano uciekającego, choć ubiegł już trzy tysiące mil. Był to mądry zwierzak i wiedział, że każdy zając jest podobny do innego, nigdy jednak nie widział tak podobnych do siebie chłopców i to go właśnie tak przeraziło, bo nie mógł zrozumieć, co sita dzieje. Uciekał przed jednym chłopakiem w czerwonych porteczkach i z twarzą pełną piegów, a nagle u wyjścia z kotliny zastąpił mu drogę ten sam, który go gonił z tyłu, w takich samych spodenkach i z taką samą twarzą. Kiedy biedny zając zawrócił, znów takiego samego zobaczył, pomyślał więc, że są to straszliwe czary i że już nie ujdzie z życiem. Cudem tylko ocalał, ale mu się coś w rozumie pomieszało i dlatego ucieka do tej chwili.