Выбрать главу

Zbójca porwał się z pnia, na którym siedział.

— Dlaczegoście to uczynili? — zapytał drżącym z gniewu głosem.

— Z głupoty! — rzekł Jacek i skłonił głowę na piersi. Zbójca patrzył na nich, kręcił głową i tłumił w sobie gniew.

Wreszcie rzekł:

— Powinienem was zabić albo związanych wrzucić w to ognisko. Straszna się wam należy kara!

— Panie — rzekł cichym głosem Placek — myśmy już wiele, wiele wycierpieli…

— Ty milcz — krzyknął zbójca — a ty mów dalej! Jacek zaczął opowieść: mówił wzruszonym głosem, szczerze i serdecznie. Nie ukrywał powodów, które ich skłoniły do ucieczki, oskarżał siebie i brata o egoizm i brak serca.

Zbójca słuchając patrzył w ogień, który czasem uderzony oddechem wiatru, silniej rozbłysnął. Miał ten Nieborak twarz dobrą i wiele w spojrzeniu współczucia; może więcej dlatego, niż z obawy tortur, chłopcy poczuli do niego zaufanie.

Jacek opowiadał o strachach na bagnie i dziwnym starcu, którego skrzywdzili, a za którym powędrował las.

— Dziwne, dziwne opowiadasz mi rzeczy — rzekł zbójca — i cóż się stało dalej?

— Potem — mówił Jacek — przeszliśmy cudem jakieś okolice, gdzie rozlewisko bagien otacza wyniosły pagórek, na którym…

Zbójca drgnął i spojrzał mu bacznie w oczy.

— Byliście na wzgórzu otoczonym bagnami? Mów prędzej, na Boga! mów prędzej! Co widziałeś na tym wzgórzu?

— Na tym wzgórzu — opowiadał zdziwiony Jacek — widzieliśmy chatę…

— Czekaj, przestań mówić! - mówił drgającym głosem Nieborak.

Położył rękę na sercu i przymknął oczy.

— Jak ci na imię? - rzekł po chwili dziwnym głosem.

— Jacek — odpowiedział chłopak z coraz większym zdumieniem.

— To wszystko prawda! — rzekł Placek w obronie brata.

— Słuchajcie — mówił zbójca, z trudem chwytając powietrze — zapytam was o coś, a wy zaklnijcie się, że mi powiecie prawdę.

— Przysięgamy ci na serce matki — powiedział Jacek wzruszonym głosem.

— Na serce naszej matki — dopowiedział jak echo równie wzruszony Placek. - Pytaj, panie!..

— Wierzę wam… Więc mi powiedzcie, czy na tym wzgórzu w tej chacie był kto żywy?

Mówiąc to wpił się spojrzeniem w ich twarze i widać było, że wstrzymał oddech w piersi, oczekując odpowiedzi.

Jacek, czując, że coś się dziwnego dzieje, odrzekł głosem wyraźnym i jakoby uroczystym:

— Na tym wzgórzu spotkaliśmy kobietę, która nocami wielki paliła ogień, aby jej syn, którego oczekiwała, mógł przejść drożyną przez bagna.

— O Jezu! — krzyknął zbójca.

— Co ci się stało, panie? — zawołał przelękniony Jacek. Zbójcą wstrząsało łkanie.

— Mówisz, że paliła ogień? - pytał wśród łez.

— Tak, panie. Noc w noc gorzał ogień, a ona wypatrywała oczy. A we dnie wywieszała z daleka widną czerwoną chustę.

— Tak, tak… chusta była czerwona…

— Czy znasz, panie, tę kobietę? - zapytał Jacek.

— To moja matka! — jęknął zbójca, a ogromne łzy potoczyły mu się po twarzy.

Chłopcy spojrzeli na siebie ze zdumieniem, rozmyślając, jak dziwne są wyroki Opatrzności; ze zdumieniem jednakże jeszcze większym patrzyli na tego dziwnego zbójcę, co jak dziecko płakał na wspomnienie matki. Wielki wstyd zalał im serca: oto dziki zbójca, z kindżałem za pasem, lepszy jest od nich, bo oni wspomnieli matkę dopiero w nieszczęściu i biedzie, on zaś ronił łzy na samo jej wspomnienie.

— Mówcie mi o niej — rzekł wreszcie — mówcie jak najwięcej! Jak wygląda moje matczysko?

— Widzieliśmy ją dawno, przed dziesięciu coś laty; wyglądała zbiedzona, lecz oczy miała żywe i gorejące. Była bardzo znużona czuwaniem, więc my…

— Co uczyniliście wy?

— Nie wiem, panie, czy należy nam mówić o tym.

— Mówcie, na Boga!

— Widząc — rzekł Jacek spuściwszy oczy — że nie ma wiele sił, aby zbierać drwa na ognisko, skorzystaliśmy z tej chwili, kiedy zasnęła, i wtedy…

— I wtedy?

— Zgromadziliśmy jej wielkie zapasy paliwa, aby się nie męczyła.

Zbójca spojrzał na nich długim spojrzeniem i nagle, wyrwawszy nóż zza pasa, przeciął im więzy.

— Braćmi moimi od dziś jesteście — zawołał.

— O, panie! — zakrzyknęli uszczęśliwieni.

— To moja matka was uwalnia!

— Ależ ty głową za nas odpowiesz!

— Dziesięć razy oddałbym życie za tego, który pomógł mojej matce.

— Panie! — rzekł ukrywając spojrzenie Jacek. - Miłujesz ją z całej duszy. Jakże się stać mogło, że od tylu lat nie uciekłeś od zbójców, aby ją zobaczyć?

Zbójca Nieborak patrzył w mrok i w gęstwę lasu, jak gdyby chciał dojrzeć płonące gdzieś w niezmiernej, oddali ognisko na górze wśród bagien.

— Krótka jest moja historia — rzekł z westchnieniem. - Ojciec mój utonął w bagnie i bylibyśmy zginęli z głodu. Byłem małym chłopcem, lecz nie mogłem bez łez patrzeć na to, jak straszliwą pracę spełnia moja matka; jednego tedy dnia padłem do jej nóg i wybłagałem, aby mi pozwoliła iść w świat po chleb. Postanowiłem schodzić nogi do kolan, a ręce urobić po łokcie, aby powrócić do niej z dobytkiem, zabrać ją znad bagien i pędzić życie w wesołym jakimś kraju. Serce mi się krajało, kiedy odchodziłem. Matka moja obiecała mi, że nocami będzie paliła ogień, abym nie utonął w topielisku jak mój ojciec. Przewędrowałem chyba pół świata w nędzy i poniewierce. Nie jadłem, aby odłożyć grosz dla matki, nie spałem, wiedząc, że ona biedactwo czuwa i też nie śpi. Ciężkie było moje życie, ale Bóg pozwolił mi zebrać wreszcie nieco grosza, który niosłem dla niej. Niezmierna była moja radość. Wracałem szczęśliwy. Minęło jednak już wiele lat od czasu rozpoczęcia mojej wędrówki i zapomniałem powrotnej drogi. Zbłąkany szedłem lasem i wtedy napadli mnie zbójcy…

— Czy ci, którzy tu byli? — zapytał Placek.

— Tak, to byli oni. Nikt nie zdoła pojąć mojej rozpaczy. Serce konało we mnie. Zabrali mój mizerny dobytek i chcieli mnie zabić. Myślałem wtedy, że najlepiej jeszcze będzie, jeśli się tak stanie. Musiałem strasznie rozpaczać, tak bardzo, że się tym wzruszył ten zbójca, co układa wiersze. Nazywa się Łapiduch. Śmieszny to jest zbójca i bardzo poczciwy. W nocy zbliżył się do mnie i słysząc mój płacz, szepnął mi: „Nawet i mizerna mucha nie boi się Łapiducha!” Ciągle gadał wierszami, ale ich nie pamiętam. Kazał sobie wszystko opowiedzieć, a potem powiedział: „Wszystko w świecie jest na opak, aleś ty poczciwy chłopak!”

— Och, wybornie! — zakrzyknął Jacek. - I co? i co?

— Poszedł on do kapitana i długo coś z nim szeptali, a nazajutrz uradzili wszyscy, żeby mnie nie zabijać, ale włączyć do bandy. Krzyknąłem z rozpaczy, a kapitan, co ma bardzo litościwe serce i tylko tak strasznie wygląda, powiedział, że nie na zawsze z nimi zostanę, tylko przez dziesięć lat, a jeżeli będę się dobrze sprawiał i nigdy ich nie zdradzę, to po latach dziesięciu oddadzą mi mój dobytek i dodadzą mi tysiąc razy tyle. Gdybym zaś uciekł, to mnie wynajdą pod ziemią, zabiją mnie, a potem wynajdą moją matkę i wezmą ją do niewoli. Zapłakałem gorzko i musiałem zostać. Nie było mi źle, ale nigdy nie nauczyłem się zbójnickiego rzemiosła, dlatego nazwali mnie Nieborakiem i używali mnie jedynie do pilnowania jeńców i skarbów, które są ukryte niedaleko stąd w pieczarach. Jest tam wiele bogactw i koni.

— I nie uciekniesz?

— Przysiągłem, że nie ucieknę, ale za tydzień przysięga moja będzie rozwiązana.