Выбрать главу

— Za tydzień? Czemu?

— Wtedy właśnie minie dziesięć lat. Zanim zbójcy wyjechali, przypomniałem o tym kapitanowi, a on mi szepnął, że dotrzyma słowa.

— I dotrzyma?

— Jeśli wróci, to dotrzyma, bo jest bardzo czuły na honor.

— A jeśli do tego czasu nie powróci?

— Odejdę sam!

— A nas zabijesz?

— O, nie! — zaśmiał się Nieborak. - Kapitan tylko udawał, że was chce skazać na męki. Jeden Robaczek w całej bandzie jest krwi chciwy, a inni to tylko udają straszliwych potworów, ja myślę, że ze strachu, bo się sami wiecznie boją, i w ten sposób dodają sobie ducha.

— I my będziemy mogli wrócić do matki?

— A gdzieżby? — spytał ze zdumieniem Nieborak. - Gdzie mieszka wasza matka?

— Jedną musimy iść drogą. O, panie! — zawołał Jacek. - Pierwszy raz w życiu jestem szczęśliwy. Placku, o czym myślisz?

Placek nie odpowiedział, tylko wpatrzony w ogień usilnie pracował głową i w niezmiernym jakimś trudzie chciał z niej coś wydobyć.

— Co się jemu stało? — spytał Nieborak.

— Wygląda, jakby zwariował — rzekł zaniepokojony Jacek. - Placku, co tobie?

— Mam! — zakrzyknął Placek; podniósł rękę i wyrzekł uroczyście: — Matka czeka swego dziecka, więc wędruję do Zapiecka!

— Nowy Łapiduch! — zakrzyknął ze śmiechem Nieborak. Jacek natomiast spojrzał z podziwem na brata, w którym się tak wzniosły narodził poeta.

— Uściskajmy się! - zawołał zbójca Nieborak.

Sowy i puchacze patrzyły że zdumieniem, jak trzy widma tańczą w noc dookoła ogniska.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

w którym jedno słowo do drugiego się uśmiecha i tylko słowo: koniec — smutną ma minę

W osiem dni potem trzech strojnych jeźdźców pędziło na wspaniałych rumakach; każdy z jeźdźców wiódł prócz tego na lince ciężko obładowanego luzaka. Konie przybrane były bogato, siodła nabijane były drogimi kamieniami, ludzie zaś przybrani byli po pańsku, w aksamity i altembasy. Na kołpakach mieli kolorowe pióra, za pasem kindżały, w głowniach rubinami sadzone. Świeciło na tych młodych postaciach srebro i złoto, najjaśniej jednak świeciła radość na ich twarzach. Jeden z jeźdźców miał powagę na pięknej twarzy, dwaj inni mieli na swoich gęste piegi. Na końcu świata poznalibyśmy po tych licznych znakach Jacka i Placka, jadących z Nieborakiem.

Wyczekał on sumiennie terminu, po czym, po głębokim namyśle, postanowił ważyć się na wielkie przedsięwzięcie. Codziennie zwiedzał groty, w których niezmierne bogactwa nagromadziły jeszcze dawniejsze pokolenia zbójców, a banda kapitana Brodacza znacznie je powiększyła. Wreszcie wybrał spośród nich takie cenne rzeczy, które od stu laty chyba tam leżały, dziś już nie wiadomo czyje. Powiedzieli mu zbójcy przed laty dziesięciu, że mu tysiąckrotnie zapłacą za lata niewoli i zbójeckiej służby. Brał więc spokojnie, wiedząc, że przynajmniej część tych skarbów wróci do ludzi i jakieś łzy obetrze, a dawne krzywdy, co już nie mogą być naprawione, przynajmniej jakąś nędzę nakarmią. Z serdecznym wzruszeniem odnalazł swoje zawiniątko i uciułane w nim grosze; ukrył je na piersi, bo mu cenniejsze były od tych wszystkich cudzych skarbów.

Jackowi i Plackowi oczy wylazły na wierzch na widok tych nieprzebranych bogactw. Dziwna jednak rzecz! Patrzyli na nie ze zdumieniem, ale nie zachłannie; widzieli już przeklęte skarby złotych ludzi i rozumieli wiele. Nie mogli jednak ukryć radości, kiedy wraz z Nieborakiem przywdziali świetne stroje, zrzuciwszy wstrętne łachmany.

— Gdyby nie nasze gęby, można by mniemać, że jesteśmy królewskiego rodu! — rzekł z radością Jacek.

— O tak, bracie królewiczu z Zapiecka! — zawołał Placek.

— Czasem i królewicz ma brata idiotę! - mruknął z głębokim przekonaniem Jacek.

Rozpierała ich radość i chcieliby już gnać na szybkich rumakach, których wiele stało w ukrytych stajniach. Nieborak wybrał sześć najszybszych, a resztę puścił wolno w las, aby nie poginęły z głodu. Wciąż był zamyślony i pilnie nasłuchiwał każdego szelestu, kiedy zaś przeminął tydzień, przeżegnał się i rzekł:

— W drogę, najmilsi, i niech nas Bóg ochrania! Kierowali się słońcem i gwiazdami. Nie jechali wprost na wschód, obawiając się, że się mogą natknąć niespodzianie albo na czarownika, albo na zamek złotych ludzi, albo na to miejsce, gdzie w lasach zapadli zapewne zbójcy, lecz czynili daleki krąg, wędrując po nieznanych drogach i po dzikich pustkowiach. Chłopcom zdawało się czasem, że poznają znajome okolice, co jednakże było tylko złudzeniem, gdyż lasy są do siebie podobne, a w owych czasach ciągnęły się one na niezmiernych przestrzeniach. Czasem spotykali ludzkie sadyby, gdzie im się kłaniano w pas; powiadali się wtedy posłami króla do sułtana tureckiego, dla którego wiozą podarunki. Przy spotkaniu z ludźmi ratowali zawsze każdą napotkaną nędzę, głód i biedę.

Słońce opaliło im twarze, a świeże powietrze karmiło ich zdrowiem, wciąż im się tylko zdawało, że konie biegną zbyt powoli. Chcieliby być jak najprędzej tani, dokąd dążyli, nie mogli jednak jechać zbyt szybko w dzikim kraju, w którym dróg jeszcze nie było, i z trzema ciężko obładowanymi końmi. Odpoczywali też często, nocami patrząc w gwiazdy. Chłopcy opowiadali Nieborakowi swoje przygody, których słuchał z podziwem i zdumieniem.

— Ciężko was Bóg pokarał, ale wam za to odmienił dusze — mówił — nieszczęście wiele uczy. Czy tylko, o Boże! czy tylko żyją jeszcze nasze matki?

Wtedy zamierały w nich serca i bez zwłoki dosiadali koni gnając je bez wytchnienia.

Wielką mieli przed sobą drogę, mijały tygodnie, a oni wciąż jeszcze do znajomych nie dotarli szlaków; nie obawiali się zbójców, Nieborak bowiem znał wszystkie zbójeckie hasła i wiedział, że kruk krukowi oka nie wykolę, a zbójca nie uczyni krzywdy swojemu komilitonowi. Bardziej lękali się dzikiego zwierza, którego wonczas pełno było w lasach; mieli wprawdzie ze sobą broń, zawsze jednak któryś z nich musiał nocą odbywać straż. Kiedy podczas miesięcznych nocy kolej stróżowania przypadła na- Jacka lub Placka, czuli się dziwnie niepewnie i starali się ukryć twarz przed księżycem. Niemiła to była historia z tą kradzieżą księżyca, woleli przeto nie przypominać mu się zbytnio.

Szczęście im sprzyjało, gdyż w ciągu długiej podróży nie zdarzyło im się nic groźnego; czasem tylko koń okulał, czasem Jacek i Placek zlatywali z niego okrężną drogą przez koński łeb, co nie jest zwyczajem dobrych jeźdźców.

Jednego dnia zbliżyli się do wielkiego jeziora; ostrożnie jednak wychynęli z lasu, przestraszyła ich bowiem dziwna na jeziorze wrzawa.

— Co się dzieje na tej wodzie? — zapytał zdumiony Nieborak.

— Ha! — krzyknął Jacek. - To pelikany!

— My znamy to jezioro — zawołał Placek.

— Tak, tak, to to samo — mówił Jacek — omal w nim nie utonęliśmy, kiedy pelikany spadły z nami do wody. Były wtedy dwa tylko, a patrzcie, co się teraz dzieje!

Chmura pelikanów, nie zwracając na nich uwagi, odbywała łowy z niewielkim jednak powodzeniem.

— Może wśród nich są i nasi przyjaciele — rzekł ze wzruszeniem Jacek — dobre to były ptaki, choć dziwnie żarłoczne. Liczną stworzyły rodzinę, a same chyba zdechły z głodu, bo potomstwo ma zdumiewający apetyt.

— Czy znacie już stąd drogę? - zapytał ze wzruszeniem Nieborak.

— Przypominamy sobie, że na zachód od tego jeziora mieszkał czarnoksiężnik, a w przeciwnej stronie, ale bardzo daleko jest wielkie miasto, od którego już blisko do twoich bagien. Nie popasajmy tu jednak zbyt długo, bo im dalej będziemy od czarnoksiężnika, tym lepiej dla nas.