Выбрать главу

— Macie go dosyć.

— Mało jeszcze, strasznie mało — żalił się uśmiechnięty chłop.

Życzył im szczęścia, zdrowia i miłej podróży.

— Ale — dodał — przez bagna nocą się nie przedzierajcie, bo tam nikt żywy w ciemności nie przejechał. Trzeba czekać dnia.

— Bóg nas przeprowadzi! — rzekł ze wzruszeniem Nieborak.

Kiedy minęli wyzłocone pola i przebyli nieurodzajne, karłowatymi krzakami porosłe pustkowia, wyszedł naprzeciwko nich wieczór, siwymi mgłami zasnuty. Po wilgotnej woni powietrza poznali, że dookoła rozlały się dymiące oparami bagna. Jechali ostrożnie ledwie widną drożyną, zygzakiem pełzającą wśród zdradliwej zieleni.

Chłopcy zawahali się.

— Bracie — rzekł nieśmiało Jacek — czy nie lepiej doczekać się dnia?

— Pozostańcie, jeśli chcecie — rzekł Nieborak — ale ja pojadę. Moja matka czeka na mnie.

— Pojedziemy razem! — rzekł Placek.

— Przypominam już sobie tę drogę — mówił Nieborak, bystrze patrząc w mrok, ciężko oddychający mgłami.

— Słychać jakieś głosy… — szepnął z trwogą Jacek.

— Bagno zawsze gada — odparł Nieborak — tylko góry milczą, które są dostojne.

Jechali w milczeniu, czasem tylko czyniąc na piersiach znak krzyża, kiedy daleko na bagniskach zapłakało coś rozdzierającym głosem.

— Bóg jest z nami — mówił wtedy Nieborak.

Na niebie nie było ani jednej gwiazdy, jak gdyby nie chciały świecić nad zatęchłym oparzeliskiem. Od niejakiej chwili jednakże musiała się jedna z nich litościwie krwawym zapalić blaskiem, bo na nieboskłonie ukazało się migotliwe światełko.

Dojrzał je pierwszy Jacek i rzekł drżącym głosem:

— Już nie zginiemy.

Spojrzał niedawny zbójca i nagle wielki szloch wstrząsnął jego piersią.

— O, matko moja! — zawołał. - Światłości wśród nocy, gwiazdo promienista!

Chłopcy poczuli łzy na rzęsach.

Kierując się światłem, co wciąż rosło, pognali konie. Coraz bliżej, coraz bliżej widzieli przed sobą płomienisty szczyt wzgórza. Nieborak dotknął ręką tego miejsca, gdzie łopotało jego serce. Jechał na przedzie i spojrzeniem, jak ostrym pazurem, rozdzierał mrok, coraz bardziej rzednący i coraz mocniej malowany różowym odblaskiem ognia. Kiedy zaś poczuli twardą ziemię, pognali konie w cwał. Mrok uciekał przelękły przed tą gromadką jeźdźców purpurowych w purpurowym blasku. Pędzili szybko pod górę, aż nagle przystanęli zdyszani, wpatrując się jak oczarowani w ognisko.

Cisza była wielka. A wtem ozwał się słaby, jakby łzami nabrzmiały głos:

— Czy to ty nadchodzisz, mój synu?

— To ja, to ja, matko moja! — zawołał Nieborak. Ogień strzelił w górę pysznym płomieniem, zaśpiewała noc. Chłopcy patrzyli przez łzy, jak biedna kobiecina, słaniając się z nadmiernego szczęścia, ściska i pocałunkami okrywa najdroższą głowę klęczącego u jej stóp syna.

Nie ma w języku ludzkim takich słów, napęczniałych od niezmiernej miłości, i nie ma słów tak rzewnych, a zarazem tak uśmiechniętych, aby nimi można wypowiedzieć szczęście tej matki bohaterskiej i jej syna: Słońce już wstało, a oni, śmiejąc się i płacząc na przemiany, jeszcze się witali. Chłopcy patrzyli na to z cichą zazdrością, ale i w nich rozpłakały się serca z wielkiego szczęścia, kiedy kobieta ucałowała ich głowy i rzekła synowi:

— Już sił nie miałam, ale ci dobrzy chłopcy mnie poratowali. Gdyby nie mieli matki, ja bym nią dla nich była.

— Wracają właśnie do swojej matki — rzekł Nieborak — i wiozą dla niej wiele dobytku.

— Przecie to wszystko twoje — rzekł Jacek.

— O nie, bracia moi, wasze jest to, co jest na dwóch koniach! Jedźcie czym prędzej, bo nie macie chwili do stracenia!

Odjechali, spoglądając przez łzy na to ogniste wzgórze. Słońce przeprowadziło ich przez bagna na bezpieczne ziemie. Jechali smutni, z wielkim na sercach ciężarem, wspominając minione. Nieborak zastał swoją matkę przy życiu, czy oni znajdą jeszcze swoją? Czy nie zabiła jej boleść i ich niewdzięczność? Czy nie zamordował jej głód? Czy nie wypiła z niej życia tęsknota?

Gnali znużone konie, ale niepokój ich biegł szybciej przed nimi.

— Musimy dać koniom wytchnienie w tym brzozowym gaju — rzekł wreszcie Jacek.

Placek spojrzał i krzyknął:

— O, Boże!

— Czemu wzywasz Boga?

— Bracie, czy nie poznajesz tego gaju?

Jacek spojrzał we mgłę wspomnień i ujrzał w nich brzozowy lasek, wędrujący za pokrzywdzonym starcem.

— Może nam to Bóg przebaczy — rzekł — udajmy się w tę stronę.

Ujrzeli starca, co miał więcej niż sto lat, zbierającego zioła; zsiedli z koni, podeszli ku niemu i skłonili się nisko.

— Staruszku — rzekł ze drżeniem Placek — czy nas pobłogosławisz?

— Z całego serca — odpowiedział starzec.

— Nie jesteśmy godni! — szepnął Jacek. - Ale uczyń to, święty człowieku.

— Nie ma takiej winy, której by nie można zmyć łzami żalu i skruchy — odrzekł słodkim głosem staruszek — błogosławię was, kimkolwiek jesteście.

Spojrzał mądrymi oczyma na ich wzruszone twarze, po czym się uśmiechnął.

— Witajcie mi — rzekł — co słychać na dalekim świecie?

— Wszędzie ludzie pracują i męczą się bardzo — odpowiedział Jacek — a złoto przyprawia ich o utratę zmysłów. A co się zdarzyło u ciebie, najlepszy człowieku? Byliśmy kiedyś w tych stronach i radzi byśmy wiedzieć.

— Spokojne tu jest życie — mówił stary człowiek — ale raz zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Jednego wieczora znikł tutaj z nieba księżyc w pełni. Było to niedawno potem, jak uzdrowiłem ziołami i modlitwą jedną kobietę, która miała władzę odjętą w nogach i którą syn przyniósł z daleka we własnych ramionach.

— Czy być może? — wykrzyknął Jacek.

— Ptaki mi opowiadały, że dwaj nicponie ukradli księżyc chytrym sposobem.

— A co się z nimi stało?

— Nie wiem dobrze, ale pono schwytali ich zbójcy. Ptaki wszystko wiedzą.

— A co się stało z księżycem?

— O, mądry jest szelma — zaśmiał się staruszek — nie darmo ma wiele tysięcy lat! Kiedy go schwytali, przyczaił się i malał swoim zwyczajem, aż tak zbladł i tak się skurczył, że go nie było wcale widać. Wtedy ci głupcy wrzucili go do wody.

— A gdyby go byli nie wrzucili?

— Byłby musiał uróść znowu, bo takie jest jego prawo od stworzenia świata.

Chłopcy zaczęli śmiać się serdecznie.

— Dobrze im tak! — krzyknął wesoło Jacek. Staruszek zmrużył figlarnie oko i rzekł:

— To ich nie bardzo żałujecie?

— Ani trochę! - zaśmiał się Placek.

— To dobrze — mówił staruszek. - Jeśli chcecie się pożywić i napić wody, to chętnie wam służę.

— Doskonale — zawołał Jacek — pójdziemy do źródła przy twojej chacie.

— A skąd ty wiesz, młodzieńcze, że przy mojej chacie jest źródło?

Jacek oblał się purpurą.

— Idźcie już, idźcie — zaśmiał się staruszek.

Wtem Placek, utkwiwszy wzrok w jedno miejsce, zapytał cicho:

— Kto ci umarł, najzacniejszy panie, bo widzę tam grób wśród białych brzóz?

Stary człowiek smutno westchnął i rzekł:

— Dawno temu, przed dziesięcioma może laty przyniósł do mnie mój oswojony niedźwiedź zemdloną z wyczerpania ślepą dziewczynkę, którą znalazł w lesie. Mówiła, biedactwo, że idzie do nieba, do swojej matki…