Выбрать главу

— Czy doszła? — zapytał Jacek.

— Tak, umarła cichutko w moich ramionach, uśmiechnięta i szczęśliwa.

— Biedna Marysiu… — westchnął Placek. Staruszek spojrzał na nich tkliwie.

— Pomódlcie się na jej grobie, nad którym zawsze nocą śpiewa słowik — rzekł cicho. - Wspominała mi o dwóch dobrych chłopcach, którzy ją nakarmili w drodze. Słodko mówiła o nich i rzewnie.

Chłopcy spędzili całą noc u staruszka, wzruszeni i szczęśliwi, kiedy zaś nazajutrz wybierali się w drogę, rzekli nieśmiało:

- Święty staruszku, jesteśmy bogaci i wiele mamy pieniędzy. Czy raczyłbyś przyjąć od nas kilkadziesiąt dukatów?

— A co to są dukaty? — zaśmiał się staruszek

— Są to złote pieniądze.

— A co to są pieniądze?

Jacek nie umiał mu tego wyjaśnić, więc stary człowiek rzekł mu, szczerze się śmiejąc:

— Czy ja płacę drzewom za cień, a źródłu za wodę? Czy pszczoły wezmą ode mnie złoto za miód, a mój służka niedźwiedź za to, że mi przyniesie drew na ognisko? Jedźcie zdrowo, młodzieńcy, jedźcie zdrowo! Dajcie te dukaty komuś biednemu, lecz nie dawajcie ich mnie, bo jestem bardzo, bardzo bogaty!

Ucałowali jego ręce i pognali w cwał.

On patrzył długo za nimi i śmiejąc się mówił sam do siebie:

— Myśleli, że ich nie poznałem, cha! cha! Poczciwe mają serca, tylko wiatr mieli w głowach. Ej, kosie!

Wesoły ptak przysiadł na gałązce i śmiesznie zagwizdał.

— Poleć przed nimi i wskaż im drogę, gdyby zbłądzili. Kos gwizdnął zupełnie jak człowiek i poleciał. Widzieli go czasem chłopcy, jak przysiadł na ich drodze i śmiesznie podrygiwał, przekrzywiwszy głowę; kiedy chcieli jechać w prawo, wesoły ptak rozpoczynał swój przeraźliwy gwizd i leciał w lewo…

— Zupełnie jakby nas prowadził — rzekł zdziwiony Jacek.

— Coś mi się zdaje — mówił Placek — że ja tego kosa widziałem w brzozowym gaju.

— Takiemu można wierzyć!

Jechali długo, nie mówiąc do siebie ani słowa. Nagle jadący na przedzie Placek wstrzymał konia tak gwałtownie, że aż zarył się kopytami w ziemię.

— Czemu stanąłeś? - krzyknął Jacek. Placek w milczeniu wyciągnął przed siebie rękę.

— Zapiecek!

Kos usłyszawszy to wywinął kozła w powietrzu i poleciał w powrotną drogę.

Chłopcy patrzyli długo w nabożnym milczeniu. Tyle lat, tyle lat… Tyle historii i zdarzeń… Tyle mąk i utrapień… Byli na świecie i nic tam nie znaleźli. O, nie! coś znaleźli: serca własne. Wyłowili je jak złote ryby w wielkim morzu tęsknoty. Wracają teraz z takim cudownym darem do tej, którą opuścili niegodnie. Chcieliby gorącymi zaświadczyć łzami, że ją teraz miłują ponad wszystko na świecie, lecz czy ich przyjmie? Czy ich nie odpędzi od proga jak włóczęgów?

— O, Boże — modlił się Placek — spraw, niech nam serce matczyne przebaczy. Ukarz nas wedle sprawiedliwości, lecz niech matka nasza będzie szczęśliwa!

Jacek łkał cichutko.

Już w srebrzystej niebieskości wieczoru widać było krzywą wieżę Zapiecka. Oni jechali powoli, z lękiem niezmiernym i razem z niezmierną radością. Dusze mieli pełne drżeń, a serca pełne miłości.

Kiedy przybyli na wzgórze, skąd jak na dłoni widać było ich miasteczko, koń Jacka targnął się w bok, jakby się czegoś przestraszył.

— Ktoś tu jest przed nami — szepnął Placek.

— Mrok jest, nie widać dobrze… To pod krzyżem siedzi jakaś kobieta… Co tam robicie, kobieto? — zapytał Jacek.

— Czekam tu z ostatnim bochenkiem chleba — ozwał się słodki głos.

— Na kogo czekacie, dobra niewiasto?

— Na synów moich, którzy mogą wrócić głodni..

— O Jezu — mówił w gorączce Placek — ten głos!.. ten głos!.. Matko! — krzyknął nagle i jakby go wiatr zwiał z siodła, zeskoczył z konia.

Po chwili staruszka mieszała łzy swoje z ich łzami.

— Czy nie jesteście głodni? — pytała łkając.

— O, nie matko słodka, najdroższa matko. A ty, czy dawno jadłaś?

— Przed wielu, wielu dniami — mówiła szczęśliwa — ale ten chleb jest dla was.

Chłopcy całowali jej nogi.

W oddali, w miasteczku, zaczęto dzwonie na Anioł Pański. Z nieba zaczęły padać bez szelestu wieczorne lilie i róże.