Выбрать главу

Nie to było jednak wielkim ich nieszczęściem; to było największym, że byli to chłopcy źli i bez serca. Nigdy nikomu nie pomogli, a każdemu dokuczyli, nigdy żadnemu towarzyszowi szkolnemu nie powiedzieli dobrego słowa, lecz z każdym szukali zwady i powodu do bójki. Nie wiedzieli o tym, że nie ma w szkole większej hańby nad tę, jeśli się jest złym i nieuczynnym kolegą.

Nadszedł wreszcie nieszczęsny taki dzień, że mądry nauczyciel pomylił się i kiedy zamiast zawołanego Jacka stanął przed tablicą Placek, nie poznał się na tym, co się po raz pierwszy zdarzyło i co te urwipołcie od razu spostrzegły. Przez długi bowiem czas odrosły Plackowi włosy i nauczyciel już nie mógł użyć swojego sposobu, aby ich nieomylnie rozpoznać. Od tej chwili powstało wielkie zamieszanie i nauczyciel bardzo posmutniał, widząc, że chłopcy wciąż go oszukują. I choć mu ich było bardzo żal, odprowadził ich do domu i powiedział, aby już nigdy nie powracali do szkoły.

Radość ich była ogromna. Większa jeszcze była radość tłustego syna organisty, który odetchnął i zaczął znowu bardzo szybko nabierać ciała.

ROZDZIAŁ CZWARTY

w którym opisane są sprawy tak smutne, że kropka po ostatnim słowie ze łzy jest zrobiona

Ponieważ mili synkowie zjedli ojcu pasek od spodni, zmartwiony starowina nie miał ich nawet czym ukarać, a samej ręki było mu szkoda, gdyż mógł sobie ją zwichnąć na ich twardych kościach. Zmartwił się jednak bardzo i chodził smutny, rozmyślając, dlaczego inni ludzie mają dzieci dobre i poczciwe, jemu zaś Pan Bóg dał takich urwisów, jakich ani boży świat, ani Zapiecek nigdy nie widział. Najbardziej bolało go to, że matka popłakiwała cicho po kątach, a czasem gorzko, choć cichutko płakała przez sen albo wstawała wśród nocy i kiedy wszyscy spali, przyklękała na twardej glinie izby i modliła się gorąco, pewnie o to, aby na Jacka i Placka przyszło opamiętanie. Oni zaś próżnowali bez końca i hasali gdzieś po całych dniach, nie wiadomo gdzie, choćby jednak oddaleni byli o dziesięć mil od domu, zawsze od razu poczuli, że u nich rozpalono na kominie i gotuje się. jakąś smakowitą strawę. Wprawdzie łatwo było ją poczuć największej nawet odległości, gdyż codziennie na wieczerzę gotowała poczciwa ich matka zupę z czosnku, który jak wiadomo, silnym odznacza się zapachem. Oni jednak mieli węch nadzwyczajny i gdyby gotowano nawet czystą wodę, to by ją poczuli, choć niezbyt by się śpieszyli z powrotem do domu.

Wreszcie zabrakło nawet czosnku.

Zima była sroga bardzo, a u tych ludzi tym sroższa, że ciemna. Jacek bowiem i Placek tuż przed świętami Bożego Narodzenia wypili wszystek olej przeznaczony do lampy, w owych czasach bowiem oświetlano izby za pomocą oleju. Zimno było tak wielkie, że ziemia zamarzła na kość i popękała z mroźnej rozpaczy. Świat całymi nocami jęczał pod śniegiem i lodem, a ludzie nie wychodzili z domów. Podczas długiej zimy zjedzono wszystko, co było do zjedzenia, tak że na wiosnę przyszedł do Zapiecka żarłoczny głód i zgrzytając zębami chodził od domu do domu i szukał choćby jakiejś kości do ogryzienia, nigdzie jednak nie było nawet kości.

Nie przetrzymał tej srogiej zimy poczciwy pies Łapserdak. Odzwyczaił się on wprawdzie od jedzenia, czymś jednak żył: czasem udało mu się jednym kłapnięciem szczęk schwytać zabłąkaną muchę, czasem ktoś się z nim podzielił łupinami kartofli. Teraz jednak i tego zabrakło. Na muchy w zimie jest nieurodzaj, a łupy kartoflane zjedli lidzie, smakując je jak ananasy.

Na biednego psa przyszła z wiosną ostatnia godzina. Resztką sił powlókł się pomiędzy domy, spojrzał na każdy z rozczuleniem, przyjaźnie i z niemą wiernością patrzył na spotykanych po drodze ludzi, otarł się nosem o smutnego barana, wdzięcznie merdnął ogonem w stronę nieszczęsnego koguta, potem wyszedł chwiejnym krokiem poza miasto, przystanął na wzgórzu i długo, długo patrzył. Wielkie, ciepłe łzy napełniły mu poczciwe, mądre oczy. W tym miasteczku się urodził, tu spędził młodość wśród wesołych dzieci, a kiedy się stał psem statecznym, przysłuchiwał się z powagą rozmowom ludzi poważnych. Nie brał w nich udziału, bo tylko mówić nie umiał, rozumiał jednak wszystko. Martwił się w swoim poczciwym sercu, jeśli kogoś spotkało nieszczęście, radował się sercem, uszyma. ogonem i całym sobą, jeśli ktoś z ludzi się radował. Nikt jemu nie uczynił krzywdy ani on nie skrzywdził nikogo. Wielu miał przyjaciół i sam był przyjacielem wiernym. Gdyby trzeba było oddać życie w obronie jakiegoś dziecka, byłby je oddał bez wahania. Smutno mu się uczyniło w tej chwili, że tyle lat żył, a nie miał sposobności oddać tego swojego życia dobrym ludziom. Musiał umierać, więc płakał zacne psisko, smucąc się bardzo, bo mu się wydawało, że ciche miasteczko zostanie teraz bez obrony, a dobrzy ludzie, jego przyjaciele, zostaną bez opieki. Gdyby się umiał modlić, t modliłby się przypadłszy do steranej, znękanej zimą ziemi, aby żadna ich znikąd nie spotkała krzywda, aby na nikogo ni.padło nieszczęście.

W tej chwili stanęli mu przed siwymi, dobrymi oczyma; dwaj straszni chłopcy, Jacek i Placek. Zadrżał i poczuł gniew w dogorywającym sercu. Ale tylko przez jedną króciutką chwilę. Nacierpiał się strasznie z ich powodu, wył boleśnie za ich sprawą. Zatruli mu ostatnie lata spokojnego życia. Ale i im przebaczy i nawet ich wspomni z żałością w godzinie śmierci. Trzeba wszystkim przebaczyć, a im przede wszystkim, bo są to chłopcy nieszczęśliwi, zły człowiek bowiem jest najbardziej nieszczęśliwy. Przymknął więc na chwilę mglisto patrzące oczy, aby zapomnieć o wszystkim. Wtedy dopiero poczuł w sercu wielką ulgę i spojrzał jaśniej dookoła. Słońce było śliczne, wiosenne, wykąpane w porannych rosach, młode i rześkie; jechało po niebie złociste, a jego poczciwym oczom zdawało się, że to jedzie ogromny wóz, pełen złotego zboża. Od dalekich pól wiał miły, ciepły wiatr, który z radosnej pustoty zjadał resztki śniegu, co bielał jeszcze w bruzdach i chciał się ukryć przed wiosną. Ziemia pachniała przecudownie upajającym zapachem, mocnym i dziwnym; tylko świeżo upieczony chleb pachnie równie mocno, choć inaczej. Gdzieniegdzie wypełzły już kwiatki, smutne i jakby bardzo zatrwożone, nie wiedząc, czy ich błękitne i modre szczęście długo potrwa.

Stary pies patrzył na te wszystkie cudy wzrokiem rzewnym i mokrym. Odsłonił zęby, jakby w radosnym uśmiechu, kiedy jak gospodarz doświadczony powiódł wzrokiem po dalekich polach i poznał, że ozime żyta pięknie rosną. Raz jeszcze spojrzał w słońce, raz jeszcze na ukochane swoje miasteczko, potem, jakby nagle powziął postanowienie, skulił się w sobie, ogon pod siebie podebrał i z łbem nisko ku ziemi przychylonym poszedł gdzieś w pustkę, aby umrzeć. Tak już jest, że to stworzenie, wśród wszystkich stworzeń najpoczciwsze, nawet śmiercią swoją nie chce nikomu sprawiać kłopotu.

Rzewnie wspominano Łapserdaka, choć nikt w miasteczku nie wiedział, co się z nim stało. Jacek i Placek zawzięli się, aby go znaleźć, ale go nigdy nie znaleźli. Widać, że dobra ziemia go ukryła.

Kwitła ona coraz piękniej, coraz była piękniejsza i tak uwieńczona jak panna młoda na wesele, ale głodne to było wesele. Ze schowków wygrzebywano ostatnie ziarenka, a długo jeszcze trzeba było czekać, zanim się nowy chleb narodzi. Najsmutniej jednak z tego powodu było w domu Jacka i Placka. Głód tam był taki, że aż skwierczało, a znikąd nadziei. Stary ojciec, aż szary na twarzy, chmurny jak nieszczęśliwy dzień i’ smutny śmiertelnym smutkiem, chodził do dalekich lasów i wygrzebywał korzonki, z których cudem jakimś matka piekła coś podobnego do chleba, który w przeważnej części zjadali Jacek i Placek. Sami nigdy nie poszli na tę smutną wyprawę i nigdy ojcu nie pomogli. Toteż więcej niż głód i niż te czarne czasy martwili go oni. W oczach, wciąż w ziemię wbitych, widniała rozpacz jak czarne, głębokie jezioro. Został z niego już tylko cień i jednego dnia umarł ten człowiek tak cicho, jak żył.