Выбрать главу

Pochowano go w czarnej ziemi, która nigdy nikomu nie odmówiła schronienia, a im kto biedniejszy był za życia, tym go serdeczniej przytula. Jacek odmówił na jego grobie połowę pacierza, Placek drugą połowę i wrócili do domu nie bardzo rozumiejąc, że są sierotami. Wiedzieli, że ich matka nakarmi.

Kobiecina nie widziała świata przez łzy, ale nieszczęśliwi ludzie nie mają czasu nawet na wylewanie łez; toteż dlatego płaczą najczęściej pośród ciemnej nocy, kiedy inni odpoczywają, bo tylko wtedy mają chwilę dla siebie. Otarła więc swoje dobre oczy, aby jej łzy nie przeszkadzały, i rozejrzała się po swoim nieszczęsnym gospodarstwie. Dookoła była nędza, rozpacz i ruina. Złośliwe wiatry grudniowe, z głodu wyjące, i nadgryzły słomę na strzesze i w gniewie, że się najeść nie mogą,’ pochyliły domek tak, że się omal nie zwalił. To jednak było. najstraszniejsze, że kawałek roli, która ich żywiła, był nie zaorany. Nie miał czasu na to ojciec, zajęty szukaniem pożywienia, a czas był najwyższy, aby zasiać tę odrobinę ziarna, przechowywaną, jak największa świętość, w zamkniętej na kłódkę skrzyni. Jakżeż ona uprawi teraz tę ziemię, twardą i kamienistą? Czy skropić ją łzami, aby zmiękła? Czy ją ma zaorać własnym sercem?

Uklękła przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, która od wielkich trosk i zgryzot, i od serdecznej męki ma twarz sczerniałą, i tak się modliła:

„Ratuj mnie, Najświętsza Panienko! Cóż pocznę ja.sama bez Twojej pomocy? Daj mi tak wielką siłę, abym mogła poruszyć twardą ziemię i abym mogła nakarmić moje dzieci. Nie dla siebie ja się modlę o chleb, bo stara jestem i wiele mi nie potrzeba, ale modlę się o chleb dla nich”.

Zdawało jej się, że Matka Boska, usłyszawszy pierwsze słowa jej gorącej prośby, uśmiechnęła się do niej, ale kiedy zaczęła prosić o chleb dla swoich synów, przymknęła oczy. Toteż smutna podniosła się matka z ziemi i przeżegnawszy się poszła na pole. Nie było ono wielkie, lecz twarde i kamieniste; rodziło zboże z wielkim trudem, jakby nie chciało karmić dwóch darmozjadów, Jacka i Placka. Rozejrzała się matka dookoła i zaczęła głośno wołać, ale nikt jej nie odpowiedział. Synowie hasali gdzieś daleko po polach i lasach. Ujęła więc w drżące ręce wyszczerbiony rydel i zaczęła odwalać ziemię. Złamana w krzyżu, zwiędła, umęczona, nadludzkich sił szukając w radości, że swoją straszliwą pracą nakarmi dzieci, pracowała od rana do wieczora. Pot perlisty zalewał jej oczy i zlepiał jej na skroni siwe włosy. Wzdychała przy tym ciężko i boleśnie, aż zmiękło serce kamienistej ziemi, która się zaczęła poddawać, jakby chciała powiedzieć: „Obie jesteśmy matkami, nieszczęśliwymi matkami: ja rodzę osty i kamienie, a ty złe dzieci, co mają serca z kamienia. Ale Bóg jest ponad nami”.

Wiatr wiosenny, dobry i łagodny, ujrzawszy mękę starowiny, smutno westchnął, potem poleciał gdzieś daleko nad morze i stamtąd, wśród turkotu grzmotów, przyciągnął opasłą beczkę chmury, pełną wody. Chmura wylała ją na twardą ziemię i pomogła kobiecinie, a wiatr zatoczył się z radości i śmiał się, i tańczył po polach. Nikt inny nie mógł jej pomóc, bo wszyscy ciężko pracowali, nawet starzy i dzieci. Robota jednak nieszczęśliwej matki nie była skończona; poruszyła ona wprawdzie ziemię, ale nie można było zasiać ziarna wśród odwróconych tych ziemnych brył. Trzeba było albo porozbijać grudy, albo przewlec po nich zębiastą bronę, co w swoich żelaznych zębach kruszy wszystko i w urodzajny zamienia miał. Praca to była jeszcze cięższa. Toteż biedna starowina spojrzała z głuchą rozpaczą na to pole żywiące, ale żywiące za cenę potu i łez, bo dziesięć kropel potu jednym tylko płaci ziarnem. Potężne jednak i bohaterskie serce miała ta kobieta: jak gdyby w uniesieniu i zapomnieniu wyciągnęła ciężką bronę i nałożywszy sobie na piersi parcianą uprząż, wygięła grzbiet w okropnym wysiłku i usiłowała powlec bronę po grudzie. Serce jęknęło od przeraźliwego trudu, zadrżały nogi pod nieszczęsną. Nie ma jednak dość ciężkiego trudu dla człowieka, który dokonać pragnie bohaterstwa. I oto ta starowina, nędzą i głodem pobita, ostatkiem sił idąca do schyłku swego życia, zaprzężona do brony jak koń, znalazła w swoim najcudowniejszym sercu tyle sił, że poruszyła ciężką bronę, zaczepiającą zębiskami o każdy kamień i o każdą wyrwę. A ona wlokła ją, stąpając miarowym, uporczywym krokiem człowieka, który przysiągł swojemu sercu, że nawet niemożliwej dokona rzeczy. Przewlokła ją raz i drugi, dysząc ciężko. W głowie jej huczało, a serce, śmiertelnie znużone, zamieniło się w ciężki młot, którym ktoś ciężko w jej pierś uderzał. Od czasu do czasu szeptała: — O Boże, pozwól, abym nie umarła, zanim dokończę… Daj mi jeszcze pożyć, choćby do wieczora, aby dzieciom moim nie zabrakło chleba…

Słowa te zjawiały się na jej spieczonych ustach jak rubinowe kropelki krwi.

Ludzie, opodal również orzący ziemię w wielkim trudzie płakali na jej widok, bo choć każdy ciągnął pług lub rydlem wzruszał ziemię, jednak czynili to społem i każdy kogoś miał do pomocy. A ona była sama, matka sieroca, śmiertelni! sama. Tylko wiatr czasem chłodził litościwie jej zbladłe czoło a czasem chmura, ulitowawszy się nad ludzkim nieszczęście zakrywała słońce, aby jej nie paliło.

Już się miało pod wieczór, bo w zachodniej stronie zaczęły na niebie kwitnąć lilie, a ona nie dokonała nawet dziesiąte części swojej pracy. Nagle rozpromieniły się jej oczy, których spojrzenie zmienione było w siwy popiół, gdyż ujrzała swoich synów powracających z włóczęgi. Serce w niej zabiło radośnie bo już nie będzie sama i już nie sama będzie wlokła tę straszliwą i tak ciężką, tak ciężką… Wyprostowała zgięte krzyże i z trudem chwytając oddech, aby skrzydła przypiął swoim słowom, zawołała głosem serdecznym i tak gorącym jak najgorętsza łza:

— Pomóżcie mi, synkowie moi!

Nie słysząc odpowiedzi pomyślała, że jej nie dosłyszeli, tak więc jakby sobie serce wyjęła z piersi i zamieniła je w wołanie prosiła:

— Na rany Chrystusowe! Pomóżcie mi, synkowie moi!! Nagle zakręciła się z nią wszystka ziemia, a niebo upadło z trzaskiem na ziemię. Serce w niej struchlało i przestało bić Dusza w niej zmartwiała i z jękiem głęboko oniemiała Usłyszała głośny śmiech, a przez krwawe plamy na oczach ujrzała, jak jej synowie pokazują ją sobie rękoma jak dziwowisko. Jakby z daleka, jakby gdzieś z końca świat dobiegł ją głos:

— Jacek, popatrz, nasza matka zamieniła się w konia!

— Ach, jak śmiesznie wygląda! Hej, matko, ciągnij dalej!

Śmiejąc się pobiegli. Ona jednak już ich nie widziała ani nie słyszała. Jakby złamana, padła twarzą na ziemię, która poddała jej się miękko i pieszczotliwie. Kiedy zaś po długiej chwili poczuła jej palące łzy, sama zaczęła płakać wieczorną rosą.

Niebo zaczęło szarzeć i gasnąć.

Nagle spod jego firmamentu oderwała się szara kuleczka; jakby z gniazdka dalekiej gwiazdy, co niedługo zabłyśnie, wyleciał mały ptaszek. To mieszkający w niebiosach skowronek zjawił się w powietrzu o liliowej porze wiosennego zmierzchu i spłynąwszy ponad leżącą na grudzie ziemi kobietą, zawisnął, jakby uwieszony za skrzydła na srebrnym promyczku. I zaczął śpiewać tak rzewnie, tak serdecznie i tak cudownie, że wiatr ucichnął, a obłoki przystanęły w locie. Kwiaty zapachniały mocniej, mocniej zapachniała ziemia. A skowronek tak śpiewał: