– Mamo, przez całe życie przysparzałem ci tylko kłopotów. Na szczęście wkrótce umrę i twoje cierpienia nareszcie się skończą.
Shangguan Lu ścisnęła syna mocno za rękę.
– Nie wolno ci mówić takich bzdur, Jintong! – oznajmiła podniesionym głosem. – Ile ty masz lat? Twoja matka jest już ślepa na jedno oko, ale wciąż widzi przed sobą dobre czasy! Świeci słońce, pachną kwiaty. Trzeba iść śmiało w przyszłość, synu!
Mówiła to z całą siłą, na jaką potrafiła się zdobyć; jej gorzkie łzy kapały na kościstą, zbolałą dłoń Jintonga.
– Piękne słowa, ale jaki z nich pożytek, mamo? – odparł Jintong.
– Dopiero co znowu ją widziałem. Zakleiła sobie plastrem dziurę po kuli w skroni. W ręku trzymała czerwoną kartkę z wypisanymi naszymi imionami. Powiedziała, że załatwiła nam akt małżeństwa, że czeka na mnie, aż wezmę z nią ślub!
– Kochana córko – przemówiła matka do pustej przestrzeni obok – matka wie, że nie zasłużyłaś na śmierć. Matka myśli o tobie jak o własnej córce. Jintong spędził dla ciebie piętnaście lat w więzieniu. Nic już nie jest ci winien. Błagam cię, okaż trochę serca i oszczędź go, pozostaw mnie, starej, samotnej kobiecie, tę jedyną podporę. Kochana córko, jesteś mądrą kobietą. Istnieje takie stare powiedzenie: życie i śmierć to dwie różne drogi, możesz pójść albo jedną, albo drugą. Wybacz mu, córko. Ja, stara kobieta, błagam cię na kolanach…
Gdy matka się modliła, Jintong zobaczył na jasnym tle okna nagie ciało Long Qingping; jej żelazne piersi pokrywała czerwonawa rdza. Rozłożyła nogi; spomiędzy nich wyrosła kępa białych grzybów. Przyjrzał się dokładniej i dostrzegł, że to wcale nie grzyby, lecz sczepione razem niemowlęta, a te okrągłe przedmioty to ich główki. Każda mała główka, porośnięta miękkimi blond włoskami, miała wszystko na swoim miejscu: wydatny nosek, niebieskie oczy, małżowiny uszne, cienkie niczym skórki schodzące z napęczniałych w wodzie ziaren soi. Wszystkie dzieci krzyczały do niego słabymi głosikami, lecz bardzo wyraźnie: „Tata! Tata!" Jintong z przerażenia zamknął oczy. Dzieci rozłączyły się, ruszyły biegiem ku niemu i wdrapały się na jego ciało i twarz. Pociągały go za uszy, wtykały palce do nosa, podnosiły powieki. Dręczyły go, nie przestając wołać: „Tata!" Jintong zacisnął powieki jeszcze mocniej, lecz mimo to widział bardzo wyraźnie, jak Long Qingping poleruje swoje zardzewiałe piersi papierem ściernym; słyszał odgłos szorowania. Patrzyła na niego ze złością zmieszaną z przygnębieniem, nie zaprzestając tarcia; jej piersi wyglądały wkrótce jak stalowe elementy świeżo zdjęte z tokarki, lśniące nowością. Chłodny blask migotał najmocniej w okolicy brodawek, skupiając się w dwa zimne promienie, które ugodziły Jintonga prosto w serce. Jintong krzyknął i zemdlał.
Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył świecę palącą się na parapecie i lampkę oliwną, wiszącą na ścianie; w ich migotliwym świetle stopniowo dojrzał smutną twarz Hana Papugi.
– Wujaszku, co ci jest?
Głos Hana Papugi dochodził jakby z bardzo daleka. Jintong chciał coś powiedzieć, lecz nie był w stanie poruszyć wargami. Blask świecy raził go; zamknął oczy.
– Gwarantuję ci, że wujaszek nie umrze. Niedawno przejrzałem pewną książkę o fizjonomice. Kogoś z taką twarzą jak wujaszek czeka bogactwo, szczęście i długie życie.
– Przez całe życie nikogo o nic nie prosiłam… Teraz ciebie proszę, Papugo – rzekła matka.
– Robisz mi przykrość, babciu, mówiąc do mnie w ten sposób!
– Masz różne znajomości, Papugo, więc proszę cię, załatw jakiś samochód i zawieź wujka do szpitala powiatowego.
– Nie ma takiej potrzeby, babciu, nasze miasto stoi na tak samo wysokim poziomie, jak największe metropolie kraju. Lekarze w naszym szpitalu są lepiej wykształceni od tych z powiatu. Doktor Leng już go badał, nie ma sensu iść do kogo innego. Leng był najlepszym studentem w akademii, wyjeżdżał na zagraniczne stypendia. Jeśli on mówi, że nie ma lekarstwa, to znaczy, że nie ma.
– Dość już mam twoich pięknych słówek, Papugo – powiedziała matka rozczarowana. – Wracaj do domu, bo jak się spóźnisz, dostaniesz burę od żony.
– Pewnego dnia w końcu zrzucę te kajdany, zobaczysz. Babciu, masz tu dwadzieścia juanów, kup mu coś dobrego do jedzenia.
– Zabierz te pieniądze i idź już. Twój wuj nie chce nic jeść…
– Jak wujek nie zje, to tobie się przyda. Tyle cię trudu kosztowało wychowanie mnie. Represje polityczne, nędza. Kiedy zabrali wujaszka, wzięłaś mnie na plecy i poszłaś żebrać; pukałaś do dziesięciu tysięcy ośmiuset drzwi w Północno-Wschodnim Gaomi. Kiedy to sobie wyobrażam, to jakby ktoś wbijał mi nóż w serce, łzy płyną same. Ech, byliśmy na prawdziwym dnie społeczeństwa… Gdyby nie to, nigdy bym się nie ożenił z tą jedzą. Mam rację, babciu? Ale nasze cierpienia wkrótce się skończą. Złożyłem wniosek o pożyczkę na Wschodnie Centrum Ptaków, burmistrz już się zgodził. Załatwienie tej sprawy zależy w dużej mierze od mojej kuzynki Lu Shengli. Wiesz, ona jest teraz dyrektorem oddziału Banku Przemysłowo-Handlowego w Dalanie. Młoda i zdolna, a jej słowo liczy się jak gwóźdź wbity w blachę. Jestem przekonany, że nie zapomniała o mnie. Nie martw się, babciu, pójdę do niej, na pewno nam pomoże z chorobą wujka. W końcu to jedna z córek sióstr Shangguan, sama ją wychowywałaś. Pójdę do niej. Ona jest przykładem tego, jak człowiek może do czegoś dojść. Jeździ samochodem, jada jak bogini: z dwunogich zwierząt – tylko gołębie, z czworonogów – żółwie, z ośmionogów – kraby, z zawiniętych – krewetki, kolczastych – ogórki morskie, z trujących – skorpiony, z łagodnych – krokodyle jaja. Nawet nie spojrzy na kurę, kaczkę, wieprzowinę czy psie mięso. Złoty łańcuch, który nosi na szyi, jest gruby jak psia obroża – nieelegancko to brzmi, ale to prawda. Nosi pierścionki z białego złota z brylantami, jadeitowe bransolety, okulary z naturalnego kryształu w złotych oprawkach, ubrania prosto z Rzymu. Skrapia się perfumami z Paryża, których zapachu, gdy choć raz go poczujesz, nie zapomnisz do końca życia…
– Hanie Papugo, zabieraj swoje pieniądze i idź! – brutalnie przerwała ten potok wymowy matka. – Nie chodź do niej, rodzina Shangguan nie ma aż takich aspiracji, nie stać nas na bogatą krewną.
– I to właśnie jest twój błąd, babciu – odparł Han Papuga. – Oczywiście, mogę zawieźć wujka wozem do szpitala, ale musisz wiedzieć, że w dzisiejszych czasach liczą się odpowiednie kontakty. Zupełnie inaczej potraktują pacjenta, którego przywiozę ja, niż tego, którego przywiezie moja kuzynka.
– Zawsze tak było – rzekła matka. – Los twojego wuja, zdrowie i choroba, życie i śmierć, szczęście i nieszczęście i tak są w rękach Niebios. Jeśli los mu będzie sprzyjał, przeżyje. Jeśli nie, to nawet najsłynniejsi doktorzy wszech czasów Hua Tuo [28] i Bian Que [29] nie zdołaliby go wyleczyć. A teraz idź już i nie smuć mnie więcej.
Han Papuga chciał jeszcze coś powiedzieć, ale matka ze złością uderzyła laską w podłogę i rzekła:
– Papugo! Bardzo cię proszę, okaż trochę przyzwoitości, zabierz swoje pieniądze i zmykaj!
Papuga wyszedł. Półprzytomny Jintong usłyszał płacz matki przed domem. Nocny wiatr szeleścił suchą trawą porastającą pagodę. Potem matka rozpaliła ogień pod kuchnią; intensywna woń leczniczych ziół zaatakowała nozdrza Jintonga. Miał wrażenie, że jego mózg skurczył się do rozmiarów cienkiej drzazgi, a smuga zapachu wciska się w tę drzazgę jak przez oczko sita. Ten słodki aromat to czerwona trawa, gorzki to patrinia, zwana „zepsutym sosem", kwaśny to ziele przywołujące duszę, słony – ozdobna trawa o żółtych kwiatach, pikantny – oset. Słodki, kwaśny, gorzki, ostry, słony – wszystkie pięć smaków, do tego smak portulaki, rdestu, pinelii, lobelii chińskiej, kory morwy, skórki peonii, suszonych na wietrze brzoskwiń… Matka nazbierała chyba wszystkich leczniczych ziół, jakie rosną w Północno-Wschodnim Gaomi, wrzuciła do jednego garnka i teraz przyrządza z nich napar. Połączone wonie życia i ziemi wdarły się do brudnego mózgu Jintonga niby strumień wody z kranu i powoli oczyszczały jego myśli. Myślał o gąszczu zielonych traw, ukwieconych łąkach, o żurawiach brodzących wśród mokradeł. Kępa dzikich złotych chryzantem przyciągała stada oblepionych złotym pyłkiem pszczół. Czuł głęboki oddech ziemi, słyszał odgłos spadających dojrzałych ziaren.
28
Hua Tuo – słynny lekarz, który żył prawdopodobnie w II-III w.; przypisuje mu się pierwsze zastosowanie narkozy.