Jake spóźnił się, ale w kilka sekund odnalazł swojego promiennego chłopca w tłumie podobnych do siebie dzieci. Jakby oświetlał go reflektor punktowy, towarzysząc mu przy każdym kroku.
Jake Wolf tylko patrzył. Jego syn rozmawiał z grupką kolegów. Wszyscy śmiali się z czegoś, co powiedział. Jake patrzył i czuł, jak łzy stają mu w oczach. Pewnie można było znaleźć wielu winnych. Próbował sobie przypomnieć, od czego to wszystko się zaczęło. Chyba od doktora Crowleya. Przeklęty nauczyciel historii tytułuje się doktorem. Co to za pretensjonalne gówno?
Crowley był niskim, niepozornym człowiekiem o okropnej fryzurze i spadzistych ramionach. Nienawidził sportowców. Na kilometr można było wyczuć tę niechęć. Crowley patrzył na kogoś takiego jak Randy, takiego zdolnego, przystojnego sportowca, i widział wszystkie swoje młodzieńcze niepowodzenia.
Od tego wszystko się zaczęło.
Na prowadzonych przez Crowleya zajęciach z historii Randy napisał wspaniałe wypracowanie o ofensywie Tet. Crowley postawił mu trzy z minusem. Troję z minusem! Kolega Randy’ego, niejaki Joel Fisher, dostał szóstkę. Jake czytał oba wypracowania. Randy’ego było lepsze. Nie tylko Jake Wolf tak uważał. Pytał o to kilka osób. Nie mówił, które z nich napisał jego syn, a które Joel.
– Które jest lepsze? – pytał.
I prawie wszyscy zgadzali się z nim. Praca Randy’ego była lepsza.
Mogłoby się to wydawać mało ważne, ale nie było. Stopień za to wypracowanie zaważył na ocenie końcowej. Doktor Crowley postawił Randy’emu troję. W rezultacie Randy w tym semestrze nie znalazł się wśród najlepszych w klasie, ale co ważniejsze, znacznie ważniejsze, nie zakwalifikował się do dziesięciu procent najlepszych ze swojego rocznika. Dartmouth jasno stawiało sprawę. Randy musiał być w tych dziesięciu procentach. Gdyby to nie była tróją, tylko czwórka, zostałby przyjęty.
Na tym polegała różnica.
Jake i Lorraine poszli porozmawiać z doktorem Crowleyem. Wyjaśnili mu sytuację. Crowley nie ustąpił. Zachowywał się lekceważąco, napawał się swoją władzą i Jake z trudem powstrzymywał chęć wyrzucenia go przez zamknięte okno. Jednak Jake Wolf nie zamierzał tak łatwo się poddać. Wynajął prywatnego detektywa, żeby pogrzebał w przeszłości tego człowieka, ale życie Crowleya było takie żałosne, nijakie i nic nieznaczące, szczególnie w porównaniu z promienną egzystencją syna Jake’a… Nie znalazł nic, co można by wykorzystać.
Tak więc gdyby Jake grał według wyznaczonych reguł, to byłby koniec. Jego syn miałby zamkniętą drogę do najlepszych uczelni w wyniku kaprysu takiej miernoty jak Crowley.
O nie. Nie ma mowy.
I tak to się zaczęło.
Jake przełknął ślinę, patrząc. Jego syn stał otoczony przez kolegów, jak słońce z tuzinem krążących wokół niego planet. W dłoni trzymał filiżankę. Randy miał taki wrodzony urok. Wszystko robił z wdziękiem. Jake Wolf stał w mroku i zastanawiał się, czy był jakiś sposób, żeby uratować sytuację. Nie sądził. To jakby próbować ścisnąć w ręku wodę. Przed Lorraine starał się udawać pewnego siebie. Myślał, że może uda mu się przewieźć ciało Drew Van Dyne’a do jego domu. Lorraine wyczyściłaby plamę na dywanie. Mogło się udać.
Jednak wtedy pojawił się Myron Bolitar. Jake zauważył go z garażu. Był w potrzasku. Jeszcze miał nadzieję, że zdoła odjechać i zgubić pościg, a potem pozbyć się gdzieś ciała. Jednak kiedy odjeżdżał, zobaczył siedzącą w tamtym wozie Lorraine i wiedział, że to już koniec.
Wynajmie dobrego adwokata. Najlepszego. Znał takiego człowieka, Lenny’ego Marcusa. Wielkiego adwokata. Zadzwoni do niego i zobaczy, co da się z tym zrobić. Jednak w głębi serca Jake Wolf wiedział, że to już koniec. Przynajmniej dla niego.
Dlatego był tu teraz. W mroku. Patrzył na swojego cudownego, wspaniałego syna. Randy był jego jedynym prawdziwym sukcesem. Jego chłopiec. Jego wspaniały chłopiec. Od pierwszej chwili, gdy Jake Wolf zobaczył go jako niemowlę w szpitalu, był urzeczony. Chodził na każdy trening. Na każdy mecz. Nie tylko po to, żeby okazywać swoje poparcie, gdyż często, podczas treningów, Jake stawał za drzewem, niemal się chowając, tak jak teraz. Po prostu lubił patrzeć na swojego syna. To wszystko. Lubił oddawać się tej prostej przyjemności. I czasami, kiedy to robił, sam nie wierzył we własne szczęście, w to, że ktoś taki jak Jake Wolf, w gruncie rzeczy również miernota, mógł przyczynić się do stworzenia takiego cudu. Świat jest okrutny i okropny i trzeba robić wszystko, co możliwe, żeby sobie z tym radzić, ale od czasu do czasu, patrząc na Randy’ego, uświadamiał sobie, że życie to nie tylko zażarta walka o byt, że musi być coś więcej, jakiś Bóg, ponieważ widział przed sobą uosobienie perfekcji i piękna.
– Hej, Jake.
Odwrócił się, słysząc ten głos.
– Cześć, Jacques.
To był Jacques Harlow, ojciec jednego z najlepszych przyjaciół Randy’ego i gospodarz przyjęcia. Jacques podszedł do niego. Obaj patrzyli na gości, na swoich synów, w milczeniu przez prawie minutę napawając się tym widokiem.
– Nie do wiary, jak szybko płynie czas – zauważył Harlow.
Jake tylko potrząsnął głową, bojąc się odezwać. Nie odrywał oczu od syna.
– Hej, może zajdziesz na drinka?
– Nie mogę. Wpadłem tylko na chwilę, zobaczyć Randy’ego. Mimo to dziękuję.
Harlow klepnął go w plecy.
– Jasne.
Poszedł z powrotem w kierunku werandy.
Minęło jeszcze pięć minut. Jake cieszył się każdą sekundą. Potem usłyszał kroki. Odwrócił się i zobaczył Myrona Bolitara. Myron trzymał w ręku pistolet. Jake Wolf uśmiechnął się i znów popatrzył na syna.
– Co ty tu robisz, Jake?
– A na co to wygląda?
Jake Wolf nie chciał odchodzić, ale wiedział, że już czas. Po raz ostatni popatrzył na syna. Takie miał wrażenie. Czuł, że po raz ostatni widzi chłopca takiego jak teraz. Chciał mu coś powiedzieć, coś przekazać, ale Jake nigdy nie był dobrym mówcą.
Tak więc odwrócił się i podniósł ręce.
– W bagażniku – powiedział. – Ciało jest w bagażniku.
Rozdział 52
Win stał kilka kroków za Myronem. Na wszelki wypadek. Jednak od razu wyczuł, że Jake Wolf niczego nie będzie próbował. Poddał się. Na razie. Może spróbuje czegoś, ale później. Win miewał do czynienia z takimi ludźmi jak Jake Wolf. Nigdy nie mogą uwierzyć, że to już koniec. Zawsze szukają drogi ucieczki, luki, kruczków prawniczych, czegokolwiek.
Kilka minut wcześniej zauważyli samochód Van Dyne’a zaparkowany na Roosevelt Mail. Myron i Win pobiegli, zostawiając Erika Biela i Lorraine w samochodzie. Erik miał jeszcze kilka nylonowych kajdanek, które kupił w tym samym sklepie co amunicję. Spętali nimi ręce Lorraine na plecach i pozostawało im tylko mieć nadzieję, że Erik nie zrobi czegoś głupiego.
Wkrótce po tym, jak Myron i Win znikli w ciemnościach, Erik wysiadł z wozu. Poszedł w kierunku samochodu Van Dyne’a. Otworzył przednie drzwi. Sam nie wiedział, co robi. Ale musiał się czymś zająć. Usiadł za kierownicą. Na podłodze zobaczył kostki do gry na gitarze. Przypomniał sobie kolekcję swojej córki, jak je uwielbiała, jak zamykała oczy, trącając struny. Pamiętał pierwszą gitarę Aimee, nędzne pudło, które kupił w sklepie z zabawkami za dziesięć dolców. Miała wtedy dopiero cztery latka. Wybrzdąkała na niej cudowną aranżację „Santa Claus is Coming to Town”. Bardziej pasującą do Bruce’a Springsteena niż przedszkolaka. Kiedy skończyła, on i Claire klaskali jak szaleni.
– Aimee gra rocka – oznajmiła Claire. Wszyscy się uśmiechali. Wszyscy byli tak szczęśliwi. Erik spojrzał przez przednią szybę w kierunku swojego samochodu i Lorraine Wolf. Ich spojrzenia się spotkały. Znał Lorraine od dwóch lat, od kiedy Aimee zaczęła chodzić z jej synem. Lubił ją. Prawdę powiedziawszy, czasem snuł erotyczne fantazje na jej temat. Nie żeby kiedykolwiek próbował je urzeczywistnić. Nic podobnego. Po prostu nieszkodliwe myśli o atrakcyjnej kobiecie. To normalne.