Выбрать главу

Codziennie wieczorem zasiadaliśmy przy odbiornikach, mieszczących się na miniaturowym pięterku naszego „domu”, i wsłuchiwaliśmy się z uwagą w głuchy szum głośnika. Z chaosu trzasków i szmerów, które zdawały się powierzchnią jakiegoś ciemnego falowania, wyłaniały się nagle wesołe dźwięki sygnału wywoławczego Gei. Dzięki ustawieniu prowizorycznych masztów nadawczych utrzymywaliśmy łączność telewizyjną z okrętem i co wieczoru widzieliśmy się z towarzyszami. Wymienialiśmy informacje, mówili o postępach robót, czasem Zorin prosił kolegów o pomoc w obliczeniach.

Gea leciała prosto ku Białej Planecie; od celu dzieliło ją jeszcze dwa tygodnie podróży. W tym czasie chcieliśmy zakończyć podstawowe prace przy wykopach fundamentowych pod przyszły, wielki stos atomowy, który miał zastąpić nasz prowizoryczny. Wstawaliśmy z lokalnym świtem, obchodziliśmy miejsca wszystkich robót, a było ich nieraz i dziesięć jednocześnie, rozrzuconych na przestrzeni kilku kilometrów, potem zaś, nie wracając od razu do komory ciśnieniowej (mówiliśmy „do domu”), udawaliśmy się na przechadzkę, co dnia zmieniając kierunek marszu, i tak poznaliśmy otoczenie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Była to skała dość poczwarna — karykatura raczej niż miniatura planety. Wspomniałem, że z dala przypominała pływający w przestworzu gwiazdowym odłupany grzbiet górski; stąd w czasie marszu horyzont otaczający wędrowca to rozszerzał się na kilka kilometrów, to gwałtownie zacieśniał. Na północo–wschodzie, w odległości trzydziestu kilometrów od naszego domu, stosunkowa płaska równina skalna przechodziła granią w obryw porosłych gąszczem dziwacznych form. Aż po widnokrąg szła zastygła, kamienna nawałnica; nic z rumowiska piargów, naturalnej erozji, obrazu działania wody, wiatrów i ciążenia; było to jakieś panopticum form groteskowych i — zdawało się — niemożliwych do wyobrażenia: skamieniałe, balansujące maczugi, olbrzymie zębate głazy w chwiejnej równowadze, zasieki pionowych, kamiennych szczap, czekające na jeden nieostrożny ruch, aby rozpocząć staczanie się w dół, zwolnione i leniwe jak w sennym koszmarze. Wspiąwszy się na wyskok grani, panujący nad okolicą, widziało się las ostrych szkieletów, rozciągnięty pod gwiazdowym tłem i odcinający się od niego gwałtownym, białym blaskiem. Nad tym martwym krajobrazem toczyła się jednostajnym ruchem płomienista kula słoneczna. W zależności od tego, czy wkraczaliśmy w strefę nasłonecznioną, gdzie grunt rozgrzewał się do stu stopni, czy wnikaliśmy w cień, samoczynne urządzenia klimatyczne skafandra bez ustanku przerzucały się z jednej ostateczności w drugą.

Zorin swoim zachowaniem przypominał nieco klimat asteroidu: to milczał godzinami jak zaklęty, to rozpoczynał długie monologi. Komuś postronnemu mogłoby się nasze współżycie wydawać nie najdoskonalsze, ale sądząc tak, popełniłby błąd. Uprzejmy i zwyczajnie rozmowny był bowiem Zorin tylko w stosunku do obcych; wobec mnie zachowywał się właśnie tak, jak dawniej w towarzystwie Amety. Jego prawie letargiczne zamilknięcia i zamyślenia, mrukliwe odpowiedzi, półsłówka radowały mnie; choć nigdy nie mówiliśmy o Amecie, nie wspominaliśmy nawet jego imienia, to jednak był w jakiś zadziwiający sposób tak bardzo obecny, że nieraz, gdyśmy w wycieczce odkryli fantastyczniejsze od innych uroczysko, chciałem się niemal obejrzeć, by sprawdzić, czy mały pilot dzieli nasze wrażenia.

W jakieś dziesięć dni po przybyciu na planetoidę siedzieliśmy na szczycie skalnej igły, wznoszącej się nad całą okolicą. Słońce w płomienistych kudłach protuberancji wisiało na zachodzie; drugie słońce, A, zbliżało się właśnie do niego jako drobna, oślepiająca tarczka. Wyruszyliśmy umyślnie, by obserwować przewidziane zaćmienie jednego słońca przez drugie. Kiedy mała tarcza niemal dotknęła wielkiej, obie wysłały ku sobie jakby szukające się wypustki ogniste, które zlały się zaraz, i powstał dziwaczny, gruszkowaty twór, wyrzucający gwałtowny, stalowy blask; potem węższa, wydłużona część gruszki, a właściwie słońce A, poczęła kurczyć się, chowając się powoli za wielkim. Jasność oświetlenia nie malała, gdyż zmniejszanie blasku było niedostrzegalne.

Milczeliśmy długo, nareszcie poprosiłem Zorina:

— Opowiedz jakąś bajkę.

Mogło się zdawać, że mnie nie usłyszał. Po dobrej chwili rzekł:

— Bajki ci nie opowiem, opowiem za to o bajkach. Czy słyszałeś kiedy o wrakach siarkowych?

— Nie przypominam sobie.

— Musiałeś słyszeć. Jakieś dwieście lat temu budowano pierwsze rakietory, od razu bardzo wielkie, do czterdziestu tysięcy ton masy spoczynkowej. Był tam jakiś błąd w obliczeniach, bo się te pudła fatalnie grzały — do kilkuset stopni. Wstrzymano więc produkcję, a te kilkadziesiąt pocisków, które już były, skierowano na linię Tytan — Ziemia. Miały przewozić siarkę. Już w pierwszym rejsie parę sztuk eksplodowało. Sprasowana siarka gazowała i rozrywała rakietę jak balon. Był kłopot, co z tym robić — na Ziemię nie chcieli naturalnie ściągać, ryzyko, ludzi posyłać nie można, automatów też szkoda — takie świństwo może się w każdej chwili rozerwać. Ostatecznie całą eskadrę zawrócili przez radio i pchnęli w przeciwną stronę, niech leci w świat, poza granice układu; całego kosmosu siarką przecież nie zaśmieci. Po roku przestały odpowiadać na sygnały radiowe, kosmodromiści odetchnęli — spokój. Dopiero w trzydzieści lat później, bach — pierwsza katastrofa siarkowa. Za nią druga. Pokazało się, że te przeklęte rakietory wcale nie odleciały na zawsze. Dostały się w grawitacyjną strefę Jowisza, który wykręcił je naturalnie po swojemu, poprzestawiał na jakieś ślepe orbity kometowe i puścił w drogę. No i od tego czasu kręcą się tak: na kilkanaście lat uciekają od Słońca, siedzą w afeliach i znowu wracają. Jak długo lecą daleko od Słońca, są dostatecznie chłodzone i siarka nie gazuje. Kiedy wracają, już koło orbity Marsa zaczynają się grzać, a na wysokości Ziemi pękają jak bańki mydlane. Wyobrażasz to sobie? Dwadzieścia tysięcy ton siarki przemienia się w skomprymowany gaz. Rakieta pęka, tworzy się chmura gazowa o średnicy stu tysięcy kilometrów i rozpływa się po paru tygodniach. Ale jeżeli niedaleko przejdzie jakaś asteroida, zaciera ze sobą taką chmurę i wtedy bieda ciągnie się całymi miesiącami. Powstaje kulista strefa siarkowej mgły, a raczej prochu, bo gaz krystalizuje w próżni — jak gdyby taka puszysta otoczka, a w środku diabelnie twarde, krzemienne jądro. Mgła przechodzi w próżnię tak niepostrzeżenie, że lecąc, zanim zauważysz, co się święci, już siedzisz w samym środku jak w garnku. Światło nie przechodzi, radar grzęźnie jak w cieście, nic nie widać, ani gwiazd, ani sygnałów, żadnej orientacji, prędzej czy później gotowyś władować się w jądro. Trzeba silniki od razu wyłączyć, według grawimetrów odszukać samą asteroidę, ustawić się odśrodkowo, puścić się od razu wielkim przyśpieszeniem i uciec. Naturalnie łatwo się to mówi, ale kiedy się wpadnie w taką zupę, to człowiek mimo woli traci głowę. A już najgorzej z automatami, no bo sam pomyśl, nie ma przecież na planetach „naturalnych siarkowych atmosfer” i nie może być, więc żaden pilot–robot nie jest do takich cudów przystosowany.