Выбрать главу

Krótko mówiąc, z Marsa na Ziemię wracała wycieczka, około trzydziestu dzieci, i rakieta ich wpadła właśnie w taką siarkową mgłę, otaczającą asteroid, bardzo mały zresztą, o średnicy kilkunastu kilometrów — to jest ważne. Pilot–automat najpierw próbował manewrować, w końcu zrobił jedyną rzecz możliwą: wyłączył silniki. W ten sposób nie ryzykował katastrofy; rakieta przyciągana przez asteroid zaczęła na niego opadać, ale naturalnie niesłychanie powoli — taki „upadek” może trwać całe tygodnie. Dzieci wyleciały z Marsa same, nauczycielka miała wsiąść na pierwszej stacji kosmodromicznej.

— Jak to, a ostrzeżenia? — spytałem.

— Nie wiem, jak się to stało. Ostrzeżenia na pewno były. Może niedokładne. Nie wiem. Zdarzają się wypadki. Rzadziej niż dawniej, ale zdarzają się. To był właśnie taki „raz na sto tysięcy”. Więc gdy łączność radarowa zaczęła szwankować, pilot–robot wyłączył silniki. Trudno opisać, co się tymczasem działo. Alarm podniósł na nogi całą północną półkulę; pogotowie szło falami, z Księżyca, z Marsa, z Ziemi, około sześciuset statków. Powiem ci, że po raz pierwszy od trzydziestu lat wstrzymano na parę godzin cały ruch towarowy w drugiej strefie Marsa. Ale zanim statki ratownicze doleciały na miejsce, znalazł się tam już jeden człowiek. Był to pilot Ośrodka Świetlnego, który przeprowadzał właśnie eksperymentalny lot rakietą przystosowaną do bardzo wielkich szybkości. Paliwo już mu się kończyło i wracał do bazy, kiedy usłyszał wezwanie radiowe, więc zboczył z kursu, a że mógł rozwinąć ogromną szybkość, już po kwadransie dał nurka w mgłę. Jakiś czas krążył, aż usłyszał płacz dzieci. Naturalnie przez radio rakiety. Pracowało na najdłuższej fali, nie mógł dokładnie wyznaczyć kierunku, mógł za to rozmawiać z dziećmi. Wyłączył zaraz silniki i zaczął opadać ku asteroidzie.

— Dlaczego nie szukał tamtej rakiety?

— Hm, a igły utopionej w oceanie próbowałbyś szukać? Mgła ogarniała dwieście miliardów kilometrów sześciennych przestrzeni, mógłby szukać przez całe życie i nie znaleźć jej. Natomiast opadając, musiał w końcu zbliżyć się do niej na kilkanaście kilometrów, bo, jak ci mówiłem, asteroid był bardzo mały. Tak więc opadał z zamkniętymi silnikami i rozmawiał z dziećmi. Miały wszystkiego pod dostatkiem — żywności, powietrza, wody — ale bały się, więc aż do nocy opowiadał im bajki. Gdy posnęły, czuwał, a rano znowu zaczął opowiadać. Lot doświadczalny trwa zazwyczaj dwie godziny, miał tylko kilka tabletek wzmacniających i parę łyków kawy, którą zwilżał od czasu do czasu gardło, żeby nie zaniemówić. Czy wyobrażasz to sobie? To nie była zwykła rakieta, lecz pocisk OSS, pilot leżał w pneumatycznej osłonie, cały obandażowany od głowy do stóp, w ciemności, z mikrofonem przyciśniętym do gardła — i opowiadał bajki. Pierwsze statki ratownicze przyleciały dopiero na drugi dzień, ale zanim odnalazły jego i dzieci, upłynęło jeszcze kilka godzin.

— To ty byłeś tym pilotem?

— Skądże, Ameta.

— Ameta?

— Tak.

— I on ci to opowiedział? — rzekłem z niedowierzaniem; to mi nie wyglądało na Ametę.

— Nie.

— Więc skąd znasz szczegóły?

— Musimy już iść, słońce zachodzi. Trzeba jeszcze przejść się po szóstej sekcji. Skąd znam tę historię? Ja właśnie byłem jednym z tych dzieci…

Gdyśmy skontrolowali postępy robót i wracali do naszego pancernego „domu”, zza horyzontu wznosił się tylko rąbek tarczy słonecznej jako grzebień pełzających płomieni. Całą przestrzeń pokryła nieprzenikliwa czerń, w której · wędrowaliśmy zanurzeni po kolana, po pas, wreszcie po szyję… już tylko najwyższe odłamy skalne jaśniały nad morzem ciemności, kolejno wygaszane nocą. Zorin, milczący przez całą drogę, u wejścia przystanął i odezwał się niespodzianie:

— Znaleźli się tacy, co mówili, że postąpił nierozsądnie, nieostrożnie. Odpowiedział tak: „W oceanie, w wapiennych skorupkach, żyją sobie malutkie stworzonka — promienice — po dziś dzień nie zmieniły się od siedmiuset milionów lat. To są najostrożniejsze stworzenia na świecie.”

Do prowadzenia bieżących obliczeń budowlanych służył nam podręczny mózg elektronowy. Wieczorem Zorin siadał przy stole i zaczynał z nim rozprawiać. Elektromózg był mały, wąsko wyspecjalizowany i nie mógł naturalnie równać się z potężnymi automatami generalnymi Gei, tak więc Zorin nieraz długo musiał czekać na wyniki i przezywał go „Głuptakiem”; przezwisko to nabrało z czasem niemal pieszczotliwego zabarwienia. Przez kilka kolejnych wieczorów Zorin, zajęty sprawdzaniem postępów budowy, odłożył na później analizę danych astroradarowych, zawiadamiających nas o wszystkim, co dzieje się w przestworzach wokół skalnego odprysku, na którym podróżujemy przez próżnię. Gdy wreszcie wziął się do nich, spochmurniał. Przekazał szereg danych liczbowych „Głuptakowi”. Ten jak zwykle marudził; nie doczekawszy się więc wyników, udaliśmy się na spoczynek. W nocy Zorin wstał i poszedł do automatu. Wrócił gwiżdżąc, oznaczało to najgorszy humor.

Nie pytałem o nic, wiedząc, że każda myśl musi się w nim uleżeć.

— Wiesz — powiedział w końcu — zdaje się, że będziemy mieli kaszę.

Kasza oznacza w języku pilotów potok meteorytowy. Niezbyt przejąłem się usłyszaną wiadomością.

— Cóż z tego — powiedziałem — przecież i nasz dom, i stos atomowy, i schron automatów obliczone są z dostatecznym zapasem wytrzymałości; najwyżej przez parę godzin trzeba będzie uważać. Ale dziwne, że astrogatorzy się pomylili?…

Zorin nic nie odpowiedział, dopiero przed samym wyjściem (był już świt) rzucił:

— To nie są zwykłe meteoryty, wiesz, ale pozaukładowe…

Zostałem sam. Zorin poszedł do zespołu pracującego najdalej, miałem więc blisko godzinę czasu na rozważenie jego słów. Jak wiadomo, planety nawiedzane są przez dwa rodzaje meteorytów. Wewnątrzukładowe, czyli własne meteory systemu, poruszają się po torach zamkniętych i szybkość ich w stosunku do naszej planetki nie mogła przekraczać kilku kilometrów na sekundę. Meteory „obce” natomiast, stada kamiennych i żelaznych brył pędzących po parabolach, mogą w stosunku do ciał układowych osiągnąć szybkości ogromne — dochodzące do stu kilometrów na sekundę. Radar nasz, jak się zdawało, złowił cień takiego właśnie potoku.

Przez dwa dni następne nie wspominaliśmy o tym, tyle że Zorin coraz dłużej w nocy ślęczał nad filmami radaroskopów i coraz częściej przygładzał włosy z takim impetem, jakby się chciał oskalpować.

Przedsięwzięliśmy możliwe środki ostrożności: automaty zabezpieczyły dodatkowymi puklerzami naszą komorę oraz strop stosu atomowego, który znajdował się o pół kilometra od „domu”, jako wielki, do trzech czwartych w skałę wpuszczony, metalowy cylinder.

Przypuszczenie Zorina zmieniało się w pewność. Klisze fotograficzne ukazywały w jednym z kwadrantów nieba drobną mgiełkę, jakby ktoś zrobił plamkę na zdjęciu; mknęła tam chmara ciał tak drobnych, że tworzyły obraz tylko jako całość; światło gwiazd widniało przez nie dalej, nie była to więc jednolita masa, lecz rój małych okruchów. — Może to chmura pyłowa — rzekł Zorin, gdyśmy rozważali, czy nie zawiadomić Gei o naszych obawach, i zadecydowali, że robić tego nie należy, gdyż towarzysze nie mogą nam pomóc, a będą się tylko niepotrzebnie troskać. Przez cały następny dzień roboty postępowały jak zwykle; drugi wykop fundamentowy pod przyszły stos był na ukończeniu, schron automatów zaopatrzono w dodatkowe pancerze, nie mogliśmy tylko zabezpieczyć prowizorycznego masztu radiostacji, który wznosił się nad poziom równiny na 45 metrów, podtrzymywany systemem napiętych na kotwach lin stalowych.

W nocy wyrwał mnie ze snu grom tak potężny, jakby tuż nad głową rozpękł się żelazny dzwon. Ogłuszony, przez długą chwilę leżałem bez ruchu w szumiącej ciszy, jeszcze z gasnącym w uszach przeraźliwym dźwiękiem. Łóżko poruszyło się jak trącone. Usiadłem, opuściłem nogi i bosymi stopami wyczułem drobny dreszcz podłogi. W zamroczonym mózgu błysnęła myśl, że planetoida jest żywym potworem, który budzi się właśnie i porusza, napierając na swą kamienną skorupę. Grunt zadygotał mocniej. Otrzeźwiałem. — Słyszysz? — rzuciłem w ciemność. Odpowiedzi nie było, ale wiedziałem, że Zorin czuwa. Po kwadransie wzeszło słońce i krajobraz za oknami stanął w oślepiającym blasku. Jak daleko okiem sięgnąć, skalista równina wybuchała w dziesiątkach miejsc równocześnie. Ani dźwięku, tylko białe rozbryzgi kamienia to bliżej, to dalej i grunt chwiał się niekiedy jak pokład okrętu walczącego z burzą. Meteory, niewidzialne w locie, z rzadka tylko, odskakując potwornym susem od skał, ukazywały migocące w zawrotnym młyńcu boki. Milczeliśmy, a za oknami wciąż padał kamienny deszcz. Głazy dymiły, piaszczyste fontanny zrywały się i opadały, kiedy niekiedy cienko dzwoniły odłamki trafiające ściany i znów następowała cisza, którą znienacka rozbijał metalowy grzmot, jakby strop pękał i walił się nam na głowy: to jakiś odłam roztrzaskiwał się o wierzchni pancerz komory. Po trzech godzinach słońce zaszło. Meteory padały nadal, rzadziej jednak i słabiej, gdyż planeta zasłaniała nas teraz od ich głównego nurtu, a te, które sypały się na jej nocną półkulę, osiągały jedynie chyżość swobodnego upadku, znikomą w porównaniu z kosmicznym pędem potoku.