Выбрать главу

Nie wiedzieliśmy jeszcze, jaką drogę zakreśla on w przestrzeni i jak daleko się rozpościera. Musieliśmy czekać. Wstał dzień i grunt znów zadygotał. Znowu trafiały nas potężne uderzenia; pancerz odpierał je wydając gwałtowny, wysilony dźwięk, zdawało się, że stalowe ściany gną się i odprężają w ulewie straszliwych ciosów. Następnej nocy skalny grad, choć słabszy, zgęstniał tak, że myśleć nawet nie można było o opuszczeniu komory — a był to dopiero początek.

Dzień za dniem i noc za nocą w upiornym blasku rozpalonych skał i w lodowatej gwiazdowej ciemności padał martwy deszcz. Grunt wzdrygał się jak żywa istota pod razami, ściany wibrowały, febryczne drżenie rozpełzało się po przedmiotach, przepajało nasze ciała, w głuchej ciszy, co jakiś czas rozwalanej długo dzwoniącym grzmotem, płynęły godziny. Byliśmy uwięzieni. Niebo wyrzucało ze swych czarnych czeluści całe rzeki złomów kamiennych i druzgotało je o skorupę asteroidu. Jak dotąd, łączność ze stosem atomowym i schronem automatów nie była naruszona. Gdy drugiej nocy bombardowanie osłabło, wezwaliśmy automaty do podjęcia pracy. Wyruszyły, ale po jakiejś godzinie jeden runął roztrzaskany bezpośrednim trafieniem, od którego pancerz jego rozprysnął się jak szkło. Inne zawahały się, przerwały pracę i wróciły do schronu; zadziałały obwody samozachowawcze. Rano widać było zmiażdżony automat: leżał w odległości trzystu z górą metrów od komory, wbity w piach czarniawymi odpryskami głazu.

Liczyliśmy wciąż na to, że asteroid wyjdzie lada godzina z wnętrza potoku i piekielny obstrzał ustanie; dlatego wciąż nie donosiliśmy o niczym towarzyszom.

Radiostacja znajdowała się na pięterku komory i przezuj szczytowe, soczewkowate okno widać było przedtem czarne niebo, teraz jednak automatyczne urządzenie zamknęło je stalową zasuwą. Tutaj, na górze, rozmawialiśmy z towarzyszami. Ponieważ nawiązywaliśmy łączność nocą, kiedy meteorów leciało mniej i bezpośrednie trafienia komory należały do rzadkości, wszystkie wydarzenia udało się przed Geą ukryć. Milczeliśmy głównie dlatego, że już tylko pięć dni podróży dzieliło okręt od Białej Planety i cała uwaga towarzyszy koncentrowała się na problemie porozumienia z jej mieszkańcami.

Rozmawialiśmy więc, dopytując się o ich plany, a że działo się to pod samym stropem, słyszeliśmy lekki, ani na chwilę nie ustający szelest — to kosmiczny piach bezsilnie osuwał się po obłej powierzchni i coraz grubszą warstwą otaczał ściany, aż wreszcie nasz pancerny „dom” został do połowy zasypany wydmami tego padającego z gwiazd prochu.

Następnego wieczoru odbiór radiowy wyraźnie się pogorszył. Po zakończeniu rozmowy z Geą stwierdziliśmy, że główny reflektor anteny jest zwichrowany i podziurawiony w wielu miejscach.

— Robota stoi już trzy dni — zauważyłem — a teraz gotowiśmy jeszcze stracić łączność.

— Automaty naprawią antenę.

— Jesteś pewny, że pójdą?

— Tak.

Zorin przystąpił do pulpitu sterującego i wezwał przez radio automaty. Była już noc, meteory padały rzadziej. Posłuchał i wyłączył mikrofon.

— Idą? — spytałem.

Stał na środku kabiny na rozstawionych nogach, jak zapaśnik obserwujący spod zmrużonych powiek przeciwnika. Milczał.

— Co robimy? — spytałem wreszcie.

— Będziemy myśleć. Na razie zaśpiewajmy. Śpiewaliśmy więc jakąś godzinę. To on, to ja przypominaliśmy sobie coraz nowe piosenki. W przerwie między jedną a drugą zauważył mimochodem:

— Bezpiecznik samozachowawczy można wyłączyć, wiesz?

— Ale nie na odległość — odparłem.

Znowu śpiewaliśmy. Chwilami Zorin nasłuchiwał. Nareszcie wstał i rozejrzał się za skafandrem.

— Chcesz tam iść?

Milcząco przytaknął, wsadzając równocześnie nogi do głowowego otworu skafandra. Szarpnął srebrny materiał za kryzę ł ciągnąc go do góry, burknął:

— Szczęście, że my nie mamy bezpieczników…

— Zaczekajmy jeszcze — zacząłem, bezradny wobec jego zdecydowania.

— Nie. Robota mogłaby stać, ale trzeba naprawić antenę.

Mówił cicho, lecz pod jego spokojem krył się gniew. Sprawdził zapięcia na barkach, podjął z podłogi przyłbicę, wziął ją pod pachę i skierował się do drzwi.

Jak gdybym nie istniał — przemknęło mi przez głowę. Poczucie zaskoczenia i bezradności znikło. Ogarnęła mnie chłodna pasja. — Jestem jednak trochę do niego podobny — pomyślałem, pośpiesznie wdziewając drugi skafander. Gdy wszedłem do śluzy wyjściowej, dopinając pasy, stał właśnie przy korbach zaworów. Na odgłos moich kroków odwrócił się i zastygł z dłonią na rękojeści. Udając, że tego nie widzę, szczelnie zawarłem wewnętrzne drzwi, przerzuciłem rygle i stanąłem obok niego.

Staliśmy tak w słabym blasku lampki sufitowej, dwie srebrne postacie pośród ciemnych, metalowych ścian.

— Co to znaczy? — spytał wreszcie.

— Idę z tobą.

— To nonsens.

— Nie uważam.

— No i co ty robisz, człowieku?

— A co ty robisz?

Stał przez sekundę bez ruchu, nagle roześmiał się po swojemu, prawie bezgłośnie. Wziął mnie za rękę; opierałem się przeczuwając, że zechce mnie przekonywać.

— Słuchaj — zniżył głos — pamiętasz, dlaczego nas tu wysadzono?

— Pamiętam.

— Gea może nie wrócić.

— Wiem o tym.

— Ktoś musi tu być, żeby budować stację.

— Zgoda, ale dlaczego ty masz iść, a nie ja?

— Dlatego, bo jestem lepszym mechaneurystą od ciebie. Na to nic nie mogłem odpowiedzieć. Ujął korbę, ale raz jeszcze odwrócił się do mnie.

Pójdziesz — powiedział — jeżeli mi się nie uda. Tak?

Tak — odparłem, zdziwiony prostotą tej rozmowy. — Będę utrzymywał z tobą łączność przez radio — dodałem.

Bez słowa poruszył korbami. Rozległ się syk powietrza wsysanego do wnętrza komory. Śluza opróżniła się, strzałka manometru leniwie opadała do czerwonego zera, zawahała się nad nim kilka razy i oparła się o kres skali. Zorin pchnął wielkie dźwignie klapy wyjściowej. Nie otworzyła się. Mruknął i naparł mocniej. Drgnęła, ale opierała się jeszcze. Przyłożyłem bark. Powoli ruszyła. Przez powstałą szczelinę tryskał na nasze nogi coraz szerszy strumień sypkiego piachu.