Выбрать главу

Z rodzeństwem nie bawiłem się, dzieliła nas bowiem znaczna różnica wieku. Najwięcej czasu poświęcała mi babka i z nią właśnie łączą się pierwsze moje wspomnienia. Gdy mijało południe, szła do ogrodu, odnajdywała mnie w największym gąszczu, sadzała na ramieniu i wychodziła na taras. Za jej przykładem wpatrywałem się w niebo, by dostrzec nadlatujący samolocik ojca, różowy i okrągły jak piwonie przed domem. Bałem się zawsze, czy aby ojciec nie zgubi się po drodze.

— Nie bój się, głuptasie, tatuś znajdzie nas, tatuś leci po nitce z radiowego kłębka — mówiła babka wskazując na antenę, która srebrną trzcinką wznosiła się z dachu. Wytrzeszczałem oczy.

— Babciu, tam nie ma żadnej nitki.

— Bo masz za małe oczy. Zobaczysz ją, jak dorośniesz.

Babka miała dopiero osiemdziesiąt sześć lat, ale wydawała mi się niesłychanie stara. Sądziłem, że taka była zawsze. Siwe włosy czesała gładko w tył i wiązała w ciężki węzeł. Ubierała się fiołkowo lub granatowo i nie nosiła żadnych ozdób prócz cienkiego pierścionka na serdecznym palcu. Mienił się w nim prostokątny kamień. Uta, moja starsza siostra, powiedziała mi raz, że w tym kryształku utrwalony jest głos dziadka z czasów, kiedy jeszcze żył, był młody i kochał się w babce. To mnie zafascynowało. W czasie zabawy zbliżyłem przebiegle ucho do pierścionka, ale nic nie słyszałem i poskarżyłem się na Utę. Śmiejąc się babka próbowała przekonać mnie, że Uta mówi prawdę, a gdy to nie poskutkowało, po krótkim wahaniu wyjęła z sekretarzyka małe puzderko, przytknęła do niego pierścionek i w pokoju rozległ się męski głos. Tego, co mówił, nie rozumiałem, ale byłem zadowolony i dziwiłem się bardzo ujrzawszy, że babka płacze. Po namyśle zacząłem także płakać. Na to weszła matka i zastała nas oboje rzewnie szlochających.

Kiedy dziadek żył (było to przed moim urodzeniem), babka projektowała modele i desenie sukien. Po jego śmierci przeniosła się do domu najmłodszego syna, którym był mój ojciec, i przestała pracować. Z dawnych czasów zostały jej stosy tek z projektami. Lubiłem je przeglądać, bo było tam wiele zabawnych i dziwacznych rysunków. Od czasu do czasu babka wymyślała jakąś suknię to dla matki, to dla którejś z sióstr, a nawet dla siebie. Miał to być modny strój, odmieniający kolor i deseń w zależności od temperatury. Do łez rozśmieszało mnie odgadywanie, jaki będzie następny rodzaj wzoru i barwy, wyłaniający się na takiej sukni, kiedy się ją rozłożyło na słońcu. W okresie prób babka zamykała się w pokoju. Cały dom żył oczekiwaniem, a potem, przy kolacji, babka zjawiała się odziana jak zawsze w nieposzlakowany, ciemny błękit i na nasze chóralne pytania odpowiadała:

— Nie w głowie mi takie zabawki. Za staram na to.

Ojciec przebywał poza domem w najrozmaitszych porach, nieraz i nocą, bo był lekarzem. Odpoczywał najchętniej na werandzie, patrząc przez ciemne szkła w chmury. Uśmiechał się wtedy nikle, jakby weseliła go zmienność ich kształtów. Kiedy bawiłem się przed domem, podchodził do mnie czasem i patrzał z wysoka na moje budowle piaskowe, a potem oddalał się w milczeniu. Brałem to za przejaw surowości; teraz myślę, że był po prostu nieśmiały. Odzywając się do niego przy stole, babka czy matka często musiały powtarzać zdanie, bo zawsze był trochę nieobecny czy roztargniony, a w większym gronie, kiedy na przykład bywali u nas stryjowie, wolał słuchać innych niż mówić. Tylko raz jeden zadziwił mnie, niemal przeraził. Nie pamiętam bliżej, w jakich okolicznościach zobaczyłem w telewizorze, jak ojciec dokonuje operacji. Zaraz wygoniono mnie z pokoju, ale pozostało mi niewyraźne wspomnienie czegoś pulsującego, krwawego i ponad tą rzeczą okropną — twarzy ojca, jakby zakrzepłej w gniewie, z boleśnie wytężonym wzrokiem. Scena ta wracała w snach, których się bałem.

Stryjowie bywali u nas wieczorami; kiedy zjawiali się wszyscy, nazywało się to „posiedzeniem rady rodzinnej”. Przesiadywali do późnej nocy w jadalnym, pod wielkim liriodendronem, który osłaniał fotele palczastymi liśćmi. Nie zapomnę mego pierwszego występu na takiej radzie. Obudziwszy się w środku nocy, zacząłem płakać ze strachu, a gdy nikt nie nadchodził, w rozpaczy pognałem przez ciemny korytarz do jadalni. Matki nie było w pokoju, chciałem więc wleźć na kolana siedzącego najbliżej stryja Nariana; jakże się jednak przeląkłem, kiedy moje wyciągnięte ręce przeszły przez postać stryja jak przez powietrze. Z przeraźliwym wrzaskiem rzuciłem się do ojca. Podniósł mnie wysoko i długo huśtał, tłumacząc:

— No, syneczku, nie trzeba się bać. Widzisz, stryjka Nariana nie ma tu naprawdę, stryj jest u siebie w domu, w Australii, a do nas przyszedł tylko z telewizytą; przecież wiesz, co to jest telewizor, tutaj stoi na stoliczku, kiedy go wyłączę, stryjek zniknie, o — cyk! Widzisz?

Ojciec uważał, że niezrozumiałe zjawisko trzeba dziecku dokładnie wyjaśnić, a wtedy przestanie się go lękać, wyznam jednak, że do czwartego roku życia nie mogłem oswoić się z telewizytami stryjów, z których Narian żył pod Canberrą, Amiel za Uralem, a trzeci, Orchild, niby w Transwalu, niby na południowym stoku Erathostenesa, ale bodaj połowę życia spędzał w próżni międzyplanetarnej, gdzie prowadził wielkie roboty inżynieryjne, i ojciec nazywał go dlatego „Próżniakiem”. Czwarty, najstarszy brat ojca, Merlin, mieszkał na Szpicbergu, jakieś tysiąc trzysta kilometrów od nas, i co sobotę bywał u nas we własnej osobie.

Muszę teraz opowiedzieć o pewnym micie rodzinnym, który stworzony przez dziadka, wędrował z pokolenia w pokolenie. Babka moja przy całym bogactwie serca i umysłu odznaczała się niepoślednim roztargnieniem, które zwłaszcza w codziennych drobiazgach porządnie jej dokuczało. Dziadek — nie wiem, czy aby ją pocieszyć, czy też w dobrej wierze — twierdził, że roztargnienie, nie będąc samo w sobie cnotą, chadza w parze z talentem artystycznym, i to bardzo wybitnym. Tak więc oczekiwano przejawów niepospolitych uzdolnień u dzieci, a kiedy rzeczywistość nie spełniła nadziei, dziadek wniósł do swej teorii poprawkę; nie dzieci, lecz wnuki będą wielkimi artystami.

Jednakże siostry moje zawiodły i to oczekiwanie, a brat już jako dziecko zdradzał zainteresowania techniczne. Bodaj do dziś dnia stoi u nas na strychu „łóżko powietrzne” jego pomysłu: system mocnych wentylatorów wyrzucających w górę strumień powietrza tak silny, że może swobodnie unosić ciało człowieka. Stanowiłem obiekt doświadczeń brata, co prawda niechętnie, bo trudno było myśleć nie tylko o odpoczynku, ale i oddychać, wisząc metr nad posadzką w objęciach prądu powietrznego dmuchającego z gwałtownością orkanu. Podobne do tej historie pozwalały przypuszczać, że brat będzie wynalazcą. Raz jeszcze rozczarowana babka doszła do wniosku, że artystą — tym razem już na pewno — zostanie najmłodszy, to znaczy ja. Dlatego uchodziła mi na sucho niejedna sztuczka, za którą inne z rodzeństwa dostałoby klapsa, a trzeba powiedzieć, że sprawiałem rodzicom sporo kłopotów. Nie pamiętam pierwszych odwiedzin składu zabawek, do którego zaprowadzono mnie, gdy miałem trzy lata, lecz nieraz mi o tym opowiadano. Oszołomiony mnogością skarbów, które mogły być moje, biegałem po lustrzanej sali, chwytając na oślep modele rakiet, balony, radiobąki i lalki, a nie mogąc rozstać się z żadną z tych pięknych rzeczy i porywając coraz to nowe, objuczyłem się tak, że upadłem wreszcie pod ciężarem, zanosząc się krzykiem i łzami gniewu. Babka zaczęła coś mówić o impulsywnej naturze artystów, ale pogląd ojca był bardziej przyziemny.