Выбрать главу

Na drugi dzień trzeba było wracać; zalanego łzami zapakowano mnie do rakiety. Byłem już zdrów, miałem więc dość siły, by zgłębić przeżyte nieszczęście, które — tego obawiałem się najbardziej — mogło stać się przedmiotem drwin rodzeństwa. Dlatego w czasie lotu na Ziemię zachowywałem tajemnicze, ponure milczenie; nikt go co prawda nie zauważył. Taki był koniec mojej pierwszej wyprawy kosmicznej.

Nie będę mnożył tych historyjek, przemieszanych bezładnie, utrwalonych we wspomnieniu, błahych jak niepotrzebne drobiazgi, z którymi trudno się rozstać. Pamiętam je, ale nie mogę odnaleźć w sobie dziecka, które było ich bohaterem. Cóż pozostało mi z tego wszystkiego? Zamiłowanie do bajek? To, że nie lubię czekolady? Niewiele więcej. Ale w tej drobnej reszcie ukryty jest cień świata zagubionego gdzieś na samym dnie mojej istoty, nieosiągalny i niezrozumiały, który czasem, rzadko, powraca w jakimś odcieniu wieczornego nieba, w nagłym zapatrzeniu, w szumie deszczu, w jakiejś woni, w jakiejś ciemności, budząc uśmiech żalu.

Kiedy po latach wróciłem do domu, nasz ogród zdumiał mnie, niemal przeraził. Poznawałem każdy klomb, każde drzewo, ale tam, gdzie dawniej rozwierały się krainy wstrząsających zdarzeń, teraz nie było nic. Zwykły kwiatowy ogród z altanką, jabłoniami, żywopłotem… I jakie to wszystko było małe. Droga od domu do furtki była dawniej wyprawą przynoszącą wzruszenia, jakich teraz nie dawał mi lot wokół Ziemi. Tak, w ciągu kilku lat cała Ziemia stała się mniejsza od ogrodu mego dzieciństwa. Bo niecierpliwe marzenia spełniły się: dorosłem i mogłem wszystko, co chciałem… Ale to już dalsza historia.

MłODOść

W latach chłopięcych dokonałem wielu odkryć. Jednym z największych byli moi stryjowie. Od dawna wiedziałem, że najstarszy brat ojca, stryj Merlin, bada kamienie. Wątpiłem o jego rozsądku — cóż ciekawego mogło się kryć w kamieniach? Ale potem okazało się, że potrafi opowiadać o rzeczach tysiąckroć ciekawszych od bajek. W jego ustach plagioklazy skał magmowych, chryzolity i margle kredowe nabierały romantycznego, tajemniczego znaczenia; za pomocą jabłka i serwetki umiał pokazać, jak rodzą się systemy górskie, a kiedy opowiadał o płaszczach z lawy, które przywdziewają stygnące globy, widziałem ogniem ziejące potwory, powiewające w czarnych otchłaniach szatami ze szkarłatnego ognia. Drugi stryj, Narian, ów Australijczyk, który tak mnie kiedyś przestraszył swoją telewizytą, był konstruktorem sztucznych klimatów na wielkich planetach, władcą metanowych orkanów i panem burz prujących oceany lodowatych węglowodorów. Cóż za światy otwierały się w jego słowach! Mówił mi o latającym kontynencie Gondwana, o dziwnym niebie Jupitera, sklepionym na kształt odwróconej czaszy, w którym drobne słońce świeci w dzień i w nocy, o podzwrotnikowych obszarach Saturna, przez znaczną część roku zasnutych cieniem wirujących, gigantycznych pierścieni, o swoich młodzieńczych wyprawach na zimne księżyce tej planety, noszące podobne do zaklęć nazwy: Tytan, Rea i Diana.

A jednak z ciężkim sercem sprzeniewierzyłem się im obu, postanawiając pójść w ślady trzeciego stryja, Orchilda, znanego w rodzinie pod przydomkiem „Próżniaka”. Posłyszawszy, że bombarduje atomy, wyobraziłem sobie, iż stryj Orchild ślęczy gdzieś w swojej pracowni międzyplanetarnej, trudząc się niezmiernie, aby w końcu upolować tę tak przeraźliwie małą cząsteczkę materii. Cóż się jednak okazało? Ten badacz nieskończenie małego zajmował się właśnie budowaniem urządzeń bijących rozmiarami wszystko, co istnieje na Ziemi, ba, większych od Ziemi samej. Czy nie było zdumiewające, że drogi w głąb Kosmosu i w głąb atomu jednakowo prowadziły w nieskończoność? Stryj Orchild budował machiny dla bombardowania atomów. Były to wypełnione próżnią, zamknięte na kształt pierścienia rury; pola magnetyczne rozpędzały w nich nukleony — pociski wystrzeliwane w jądra pierwiastków. Największy przyspieszacz XXX wieku stanowił krąg pierścienny o średnicy trzech tysięcy kilometrów; jego zakrzywiona lufa biegła przez tunele w łańcuchach górskich i przekraczała doliny łukami mostów; następnym etapem budownictwa mógł być już chyba tylko przyspieszacz, heliotron, opasujący całą kulę ziemską. Czyżby konstruktorzy doszli wreszcie do nieprzekraczalnej granicy? Nie: powstał pomysł zupełnie nowy — postanowiono budowę nowego heliotronu w przestrzeni pustej. Miałże to być system rur w kształcie koła, fruwający gdzieś w przestworzach między Księżycem i Ziemią? Stryj Orchild wyprowadził mnie z błędu. Podstawowy materiał konstrukcyjny — próżnia — znajdował się już w przestworzach, doskonały pod względem jakości. Rakiety przewoziły z Ziemi w przestrzeń wiele tysięcy stacji magnetycznych, zawieszonych następnie w pustce tak, by utworzyły idealnie okrągłe koło. A co robił stryj? Czuwał może nad tą pracą? Nie, zajmował się właśnie tym, co było między stacjami, to znaczy próżnią. A więc niczym? Cóż znowu! Z tego, co o niej mówił, wynikało, że nie ma rzeczy bogatszej w możliwości od próżni, w której przepływają pola elektromagnetyczne, gońcy i posłowie dalekich gwiazd. Nie zjawiał się na telewizytach, bo na nich nie można wspinać się na drzewa, a bardzo to lubił. Kiedy przyjeżdżał, właziliśmy na jedną z wielkich jabłoni, sadowili się w rozwidleniu konarów i gryząc twarde jabłka, zaciekle dyskutowaliśmy o polach bodźczych, sterujących i ulotowych, o fotonach przeciwrównoległych i nieważkich cząstkach materii. Tak, było już zupełnie pewne, że zostanę energetykiem–próżniowcem, lecz nadeszły wakacje 3103 roku i wszystkie te plany niespodzianie runęły. Miałem już czternaście lat i wolno mi było wyprawiać się na kilkusetkilometrowe wycieczki. Raz poleciałem na Tampere.

Czy znacie osobliwość tej małej wysepki Morza Północnego, starą bazę i zarazem muzeum okrętów kosmicznych? W otoczeniu wysokich świerków, pośród wietrzejących odłamów dolomitu wznosi się ogromna hala o wysokich oknach pokrytych, niby szronem, osadem soli niesionej przez wiatr oceanu. W środku, pod stropem zawisłym nad kratownicą dźwigarów przypominających kręgosłup i żebra przedpotopowego wieloryba, spoczywają rzędami wielkie kadłuby.

Kustoszem muzeum był starzec o czerwonej twarzy, z szeroką brodą, w której jakby przez zapomnienie plątały się pojedyncze złote włosy. Odkryłem go w komorze kotłowej jednej z rakiet. Siedział w zupełnej ciemności pod kwarcowymi baniami, w których wrzał niegdyś płynny metal; teraz wśród wyziębłych ścian pachniało kurzem i wilgocią rdzy. Przeląkłem się, gdy stanął tuż przede mną — byłem pewny, że jestem sam w wielkiej budowli. W świetle padającym z dołu przez nie domknięty właz dostrzegłem biel jego brody. Spytałem, co tu robi.

— Pilnuję ich… żeby nie odleciały — odparł po chwili tak długiej, że zwątpiłem, czy w ogóle usłyszę odpowiedź. Postał nade mną — słyszałem jego wysilony, ciężki oddech — i w milczeniu zszedł po trapie na dno hali.

Odwiedzałem muzeum coraz częściej. Przez jakiś czas stosunki nasze nie mogły się ułożyć; próbowałem zbliżyć się do starca, lecz on zdawał się mnie unikać, co prawda biernie: zaszywał się w labiryncie statków, ale gdy go wreszcie odnajdywałem, odpowiadał na pytania, zrazu lakonicznie, z przymieszką sarkazmu, którego nie pojmowałem, potem. w miarę jak się nasza znajomość przedłużała, stawał się coraz wymowniejszy. Powoli poznałem życiorysy zgromadzonych w hali okrętów, a także wiele innych gwiazdolotów, bo znał — wierzyłem w to — losy wszystkich statków, jakie tylko kursowały w obszarach układu słonecznego na przestrzeni ostatnich sześciu wieków.