Выбрать главу

Bawiłem na Helgolandzie u wujostwa i każdego prawie dnia przyjeżdżałem na wysepkę. W miarę jak starzec przemierzał nieprzebyte, zdawało się, tereny swej pamięci, już tylko sam stanowił dla mnie zagadkę, bo o sobie nie mówił nigdy. Domyślałem się, że był kapitanem gwiazdowym, może przywódcą wielkich wypraw, lecz nie pytałem nikogo, bo był mi potrzebny właśnie taki — otoczony nimbem tajemniczości.

U samego wejścia hali, pomiędzy filarami, stały cztery pociski zbudowane przez stocznie kosmonautyczne sprzed tysiąca lat, archaiczne, smukłe wrzeciona o spiczastych nosach, z płetwami rozłożonymi na kształt bełtu strzały. Podwozia obu pierwszych opierały się ciężko o betonową pochylnię, trzeci stał przechylony w tył, jakby przytrzymany w upadku. Prawa jego płoza dotykała obrzeża fundamentów, lewa sterczała w powietrzu, wysunięta w połowie, podkulona niby piszczel martwego ptaka. Ten najstarszy okręt próżni zadzierał dziób tak stromo, jakby w oczekiwaniu wzlotu, który choć bardzo się odwleka, przyjdzie niewątpliwie. Głębiej leżały rakiety z XXII i XXIII wieku o kształtach trójgrannych ryb. Myślałem początkowo, że wszystkie są czarne, ale to tylko mrok okrywał je litościwie, jakby pragnąc ukryć plamy śniedzi i wgniecenia boków.

Chciałem powiedzieć, że starzec oprowadzał mnie po statkach, ale to byłaby nieprawda. Po krętych schodkach wchodziło się na wąską, blaszaną galeryjkę, skąd widniały rzędy ciemnych grzbietów z ziejącymi studniami wejść. Wewnątrz statków czynne było sztuczne oświetlenie. W jego blasku odmykały się klapy grodzi, ukazywały okrągłe przejścia, kajuty, szyby transportowe i międzypokładowe ganki. Schodziło się nimi na sam spód, do dennych przedziałów, w których po staroświecku lśniące rubinowym smarem tkwiły nożycowe wyciągi podwozi. Poprzez zwężające się tunele, przekraczając szeregi ołowianych progów bezpieczeństwa, docierało się do komór atomowych. Wśród czarnych ścian, chropowatych od żaru, jaki szalał tu niegdyś, stały zgarbione krzyżaki magnesów. W zakurzonej przestrzeni między nimi wirowały ongiś odłamy słońc, źródła mocy i ruchu.

Wędrówki te pozostawiały mego przewodnika niechętnym czy nawet znudzonym, w każdym razie obojętnym zarówno na moje wybuchy entuzjazmu, jak i na to, co mówiłem, a mówiłem bodaj że bez przerwy.

Role odmieniały się dopiero, gdy po zwiedzeniu wszystkich zakamarków wracaliśmy do centralnych pomieszczeń rakiety.

Jak to zrozumiałem znacznie później, czekał, bym zaspokoił najbardziej powierzchowną, krzykliwą ciekawość i zapragnął poznać sprawy ważniejsze od osobliwości dawnej inżynierii atomowej. Kiedym obył się już ze wszystkimi okrętami i zwiedził najniedostępniejsze ich zakątki, nastał czas opowieści.

Starzec spotykał mnie, jakby przypadkiem, u wejścia. Gdyśmy przemierzyli pusty, rozległy obszar hali, minęli bezwładne cielska z poczwórnymi piętrami szeroko rozwartych luków oddychających chłodną, powietrzną ciemnością, wchodziliśmy po dudniących blachą stopniach do wnętrza srebrzystego giganta z dziobem przedłużonym w iglicę, wielkiego astratora, pozornie nie tkniętego przez czas. Zbliżając się do centralnej kabiny nawigacyjnej, gdzie między poszarzałymi ekranami telewizyjnymi i pulpitami rozdzielnic stała na podwyższeniu armatura steru, starzec, znowu jakby przypadkowo, wstrzymywał się i zaczynał mówić, zrazu cedząc zdania burkliwie, z nieznośną powolnością, potem coraz płynniej i jaśniej, aż odmykał drzwi sterowni, przy czym automatycznie zapalały się lampy sufitowe i zaczynała się jedna z tych niesłychanych historii, które na zawsze zapadły w moją młodość.

Były to strzępy dawnych dziejów, kiedy lot na najbliższą planetę stanowił pełną niewiadomego wyprawę, dramat o poplątanym przebiegu i wątku, tonący w niedopowiedzeniach, odgrywający się w rozziewie próżni, pośród dwu światów: ziemskiego, opuszczonego, być może, na zawsze, i pełnego tajemnic, nie zbadanego globu. Były to legendy o statkach porwanych w wir obrotu wokół nie znanych i nie umieszczonych na mapach nieba asteroidów, o rozpaczliwych zmaganiach ze ssącym przyciąganiem olbrzymiego Jupitera, o granicach wytrzymałości załóg i pocisków, sagi o walce, odlotach i powracaniu z głębin.

Pamiętam dzieje statku, który trafiony w oddział maszyn odłamkiem rozpadłej komety, utracił zdolność manewrowania i pędził ślepo, zapadał w nieskończoną pustkę, wysyłając rozpaczliwe sygnały radiowe o pomoc. Sygnały te przybywały na Ziemię zwichrowane odbiciem od tarczy Księżyca czy też innego ciała niebieskiego i — zniekształcone — nie pozwalały dokładnie określić położenia okrętu. Przez wiele tygodni napływały coraz słabsze i słabsze, aż wreszcie umilkły na zawsze.

W innej opowieści pasażerski pocisk bezpośredni linii Mars—Ziemia, wracając do portu macierzystego, nie wyminął napotkanego na drodze obłoku pyłu kosmicznego i wychynął zeń otoczony wirującą mgławicą. W czasie dalszego lotu ta osobliwa aureola nie uczyniła mu szkody, gdy jednak wtargnął w atmosferę naszej planety, chmura okrążającego go pyłu stanęła w ogniu i w ciągu kilku mgnień statek spłonął ze wszystkim, co niósł na swych pokładach.

Opowiadając, starzec podnosił się czasem z przygodnego siedzenia, dochodził do dźwigni sterowych, wyciągał ręce, jakby je chciał położyć na czarnych rękojeściach, lecz nigdy nie posuwał się dalej w ilustrowaniu własnych słów. Czasem tylko, mówiąc o jakimś człowieku, kierował powoli wzrok w przestrzeń, jak gdyby przeprowadzał spojrzeniem oddalającą się postać, czasem zasępiał się i milkł, błądząc oczami po kajucie, jakby nie mogąc odnaleźć tego, co właśnie miało się pojawić w tym miejscu opowiadania, lecz po chwili pokonywał opór rzeczywistości i wraz z nim poczynałem widzieć przedmioty, ciepłe jeszcze od dotyku rąk astronautów, miedziane plomby bezpieczników grawitacyjnych zerwane gwałtowną dłonią sternika w chwili niebezpieczeństwa, słyszałem kroki wachtowego i byłem sam z jego wielką, nieustraszoną samotnością wobec gwiazd tlejących w czarnych kręgach ekranów. Raz czy drugi owładnął mną niepokój, kiedy wydało mi się, że starzec przedstawia w odmienny sposób koleje jakiejś wyprawy, ustalone już w opowiadaniach dawniejszych, lecz trwało to krótko; poddawałem się, zamykałem oczy na nieścisłości, nie—prawdopodobieństwa, niemożliwości nawet; wierzyłem mu, bo chciałem mu wierzyć. Choć nie umiałbym tego wówczas wyrazić, czułem niejasno, że zmieniając może i przeinaczając szczegóły, czyni to tylko po to, by tym wyraźniej ukazała się prawda o ludziach, co pierwsi wyruszyli w obszary nieskończonej nocy.

Postanowiłem zostać astronautą. Zdumiewało mnie, jak mogłem być dotąd ślepy na uroki tego porywającego zawodu. Jak sądzę, było tak głównie dlatego, że jeden z działów żeglugi międzyplanetarnej studiował mój brat, a nasze stosunki, mówiąc jego językiem, językiem inżyniera–elektryka, były zawsze skłonne do przepięć.

Kiedy wyznałem staremu kapitanowi moją decyzję, zrazu nie zwrócił na to uwagi — już jego milczenie dotknęło mnie boleśnie — a potem oschle wyjaśnił, że takim astronautą, jak bohaterowie przeszłości, zostać nie mogę. Nie istnieją już dzielne załogi zmagające się z ławicami meteorów, tych raf oceanu próżni, ani nawigatorzy kreślący z nocy w noc odcinek przebytej drogi na mapach nieba. Nie ma już kapitanów przemierzających niestrudzenie metalowe pokłady, w czasie kiedy podróżni spoczywają zmożeni snem, nie ma wachtowych i sterników wpatrzonych znad astrokompasów w chmury gwiazd. Dziesiątki tysięcy bezludnych, samoczynnie sterowanych pocisków krąży po orbitach naszego układu słonecznego; te długie pociągi próżni przewożą z planety na planetę surowce, minerały, rudy, maszyny, a jeśli znajdują się na nich ludzie, są to pasażerowie przywykli do dziwów podróży, wygodnie korzystający z usług maszyn, które czuwają nad bezpieczeństwem lotu.