Выбрать главу

Zauważyłem nieśmiało, że mój brat studiuje astronautykę.

— Ech — odparł lekceważąco — uczy się budować automaty pilotujące. To i wszystko. Jakbyś robił trąby zamiast muzyki i nazywał się wielkim kompozytorem.

Pośpieszyłem powtórzyć to bratu.

— Sameś trąba — odrzekł. Pozostałem sam z moją duchową rozterką. Przyjacielem ojca był profesor Murach, któremu jako astronomowi, a więc posiadającemu według mego mniemania jakiś intymny stosunek do gwiazd, zawierzyłem moje troski.

— Nie chcę budować sterujących robotów. Chcę zostać prawdziwym astronautą, sternikiem albo nawet kapitanem okrętów kosmicznych.

— Ho, ho, romantyka starożytności! — zawołał Murach, wysłuchawszy mnie cierpliwie. Pokiwał melancholijnie głową. — Nie ma co, astronautyka to piękna rzecz. A jakże, a jakże! Czy znasz Atmosfery planet — żegluga Rufusa?

Nie znałem tego dzieła. Profesor się uradował.

— Doskonale, przeczytaj to sobie. Cudowna rzecz. Pełna niejasności jak mglisty wieczór; ogromna swoboda dla fantazji, wizjonerstwa! Tak, tak, astronautyka była kiedyś bardzo trudną sztuką. Człowiek dochodził do granic wytrzymałości psychicznej. Wiele tam wspaniałych kart bohaterstwa, wiele zwycięstw nad samym sobą. Jak pięknie powiedział Rufus: „Dobry jest nasz świat dla astronautów: na każde sto trylionów części próżni przypada jedna część lądu, jest gdzie rozwijać żagle, i tyle gwiazd, tych wielkich ogni portowych oceanu ciemności!” Ale czy wiesz, mój kochany, dlaczego to właściwie była tak trudna sztuka — astronautyka? Nie wiedziałem.

— No jakże? — rzekł Murach i spojrzał na mnie z góry. Tam gdzie inni mają brwi, miał dwie małe, buńczucznie skupione kępki siwych włosów, które żywymi ruchami zdawały się uczestniczyć w rozmowie i niekiedy rozśmieszały mnie, nadwątlając dowodową siłę słów profesora.

— Wytłumaczę ci, że błądzisz, niedoszły gwiazdokrążco. Czy wiesz, że ludzie podróżowali niegdyś po morzach?

— W tak zwanych parowcach! — wyrwałem się.

— Ano tak, ale jeszcze dawniej, w starożytności, pływali na statkach żaglowych, posługując się wiatrem jako siłą napędową. Otóż dopóki nie poznali dokładnie hydrostatyki, hydrodynamiki, teorii falowania i innych nauk, budowali statki na oko, uważasz, i dlatego właśnie tak powstałe żaglowce posiadały indywidualność. Nie było dwu takich samych — drobne różnice w osadzeniu masztów, kilu, w kształcie kadłuba powodowały niemałe różnice w reagowaniu na ster i tak dalej. Przewidywać ich nie umiano. Dzięki przebytym niebezpieczeństwom, przygodom, nawet katastrofom żeglarze gromadzili doświadczenie, z którego powstawała wielka sztuka żeglarstwa. Sztuka, uważasz, a nie nauka, bo oprócz rzetelnej wiedzy niemało tam było podań, gadek, przesądów, a do prowadzenia statku prócz samej nauki niezbędna była odwaga osobista, kunszt i talent. Potem jednak nauka wyparła te wszystkie luzy i dla sztuki zostawało coraz mniej miejsca. Otóż podobna historia powtórzyła się sto lat temu z żeglugą międzyplanetarną.

— To znaczy, że człowiek nie może już kierować rakietą? — powiedziałem. — Ale ja chcę to robić! Co to komu zaszkodzi?

— A zaszkodzi — odparł profesor i jego brwi poruszyły się jak bródki niewidzialnych krasnoludków. — Zaszkodzi, bo robiłbyś to powolniej i mniej dokładnie od automatu, to znaczy gorzej, nie mówiąc już o tym, że człowiekowi nie przystoi wykonywanie pracy, którą może spełniać automat. Wiesz przecie, że to niegodne.

— A na wycieczce — odpowiedziałem — albo w górach nieraz ścina się drzewo, pali ogień, gotuje, a można by przecież sporządzić jedzenie w grzejnym automacie…

— Na wycieczce robimy to, co jest korzystne dla zdrowia, odświeża psychikę, raduje człowieka i tak dalej. Prowadząc zaś rakietę, naraziłbyś ładunek, nie mówiąc już o tobie…

— Cóż jedna rakieta! — wyrwało mi się. Profesor roześmiał się zadowolony.

— A widzisz, sam się przyznałeś niechcący: marząc o astronautyce, nie myślisz o odpowiedzialności i pracy, chodzi ci tylko o ich pozór, o taką szczyptę, która lepiej jeszcze, bo „na poważnie” przyprawi radość samego lotu. Przed dwustu laty była to wielka i trudna sztuka, godna prawdziwych mężczyzn, pochłaniająca całe życie tych, co się jej oddawali, i nazwiska wielkich astrogatorów przeszły do historii, ale to, co wtedy było koniecznością, dziś byłoby w najlepszym razie zabawą albo, co gorsza, nonsensem.

Zły byłem na profesora, że tak logicznie dowodzi swego, na starego strażnika okrętów, na brata i na świat. Zdania jednak nie zmieniłem: zostanę astronautą, coś się już dla mnie znajdzie. Przemilczałem to chytrze, ale profesor poznał widać po moim skromnie opuszczonym spojrzeniu, co się święci.

— Czy chcesz zostać kapitanem dalekiej żeglugi gwiazdowej? — spytał obcesowo, a ja, wbrew ślubom milczenia, mimo woli palnąłem:

— Chcę!

Najpierw wytrzeszczył oczy, potem się roześmiał. Śmiał się długo. Nareszcie spoważniał.

— Czy to prawda — spytał — że niedawno przegryzłeś zębami ołowiany kabel?

— Prawda — odparłem ponuro. Jeszcze byłem trochę dumny z tego czynu, choć żaden z dorosłych nie okazał dla niego ani krzty pobłażania, nie mówiąc już o entuzjazmie.

— A po coś to zrobił?

— O zakład — odparłem jeszcze posępniej.

— Jesteś bardzo uparty… słyszę o tym i sam widzę. Hm, cóż… może cię czas ugasi… a na razie czytaj Rufusa…

Murach patrzał na mnie surowo, lecz jego ruchliwe brwi mówiły wyraźnie, że są po mojej stronie. Z tym przekonaniem pożegnałem profesora po to, by w kilka dni później wybrać się do Ośrodka Szybkości Świetlnych.

Były to lata gorących dyskusji i wielkich przygotowań, które uwieńczyć miała pierwsza wyprawa pozaukładowa. Na całej Ziemi powstawały specjalne zakłady, w których ochotnicy poddawali się dobrowolnie trudnym i niebezpiecznym doświadczeniom, nie znano bowiem skutków, jakie wywrzeć może na ustrój ludzki szybkość powyżej 10 000 kilometrów na sekundę, a było już pewne, że rakieta, która ma osiągnąć najbliższą gwiazdę stałą, musi się poruszać z prędkością co najmniej dziesięć razy większą.

Udałem się tedy do najbliższego Ośrodka Szybkości Świetlnych jako kandydat na ochotnika; za mojej wczesnej młodości nierzadko widywało się biało odzianych pracowników tych placówek, z małym, srebrnym promyczkiem na rękawie; przyjęte było okazywanie im wielkiego szacunku, takiego, jaki żywi się dla największych uczonych i artystów.

W Ośrodku potraktowano mnie z wyszukaną uprzejmością, w której dawała się jednak wyczuć pewna rutyna; przypuszczam, że podobnych do mnie kandydatów musiano odprawić dziesiątki dziennie.

Poza wielkimi chęciami nie miałem oczywiście żadnych kwalifikacji, pożegnano mnie tedy z przyrzeczeniem, że jeśli będę się dobrze uczył, będę mógł po pięciu latach zgłosić się ponownie, już na egzamin wstępny.

Tak więc odszedłem z niczym. Ciężko zawiedziony, rozważałem najfantastyczniejsze plany: chciałem samotnie wyruszyć w przestrzeń jednoosobowym pociskiem, licząc na to, że przed wyczerpaniem zapasów napotkam jakiś statek, który zaopiekuje się mną jako rozbitkiem próżni; potem zamierzałem potajemnie zakraść się na rakietę wyruszającą w rejs ku strefie najodleglejszych planet i ujawnić swą obecność na pokładzie gdzieś za orbitą Marsa; liczyłem na to, że wzruszony moim płomiennym zapałem kierownik wyprawy uczyni ze mnie co najmniej swego asystenta; przygotowywałem sobie nawet odpowiednią mowę, która miała go przekonać, i to w kilku wariantach, zależnych od okoliczności. Wszystkie te projekty, pozostając w sferze rojeń, zabierały mi jednak mnóstwo czasu. Pochłaniając całe tomy opowieści kosmicznych, uczyłem się kiepsko, a wyrywany przy stole z kosmicznej zadumy jakimś pytaniem, odpowiadałem od rzeczy. Ani mi w głowie postało, że poczciwa babka jak najopaczniej tłumaczy sobie moje zachowanie. Wielkie, nagłe zagapienia z podniesioną do ust łyżką, marne postępy w nauce, stronienie od ludzi — wszystko to stanowiło w jej oczach niewątpliwe znamiona dojrzewającego talentu artystycznego. Pełna najlepszych przeczuć, ofiarowała mi na urodziny biały, piękny genetofor, na którym sama brzdąkała nieraz jednym palcem. Spróbowałem na nim swych sił — najpierw, by sprawić babce przyjemność, a potem, bo mnie wideoplastyka naprawdę zainteresowała. Sztuka ta wywodzi się jeszcze ze średniowiecza. Powstała ze skrzyżowania tak zwanego filmu, powieściopisarstwa oraz plastycznej i barwnej telewizji. Z pomocą genetoforu, który jest dla niego tym, czym fortepian dla kompozytora, artysta może tworzyć wszystko, co tylko zdoła pomyśleć. Może więc budować dramaty i komedie, rzeczywiste historie osób bądź baśnie dziejące się w fikcyjnych światach, może konstruować istoty na pół roślinne i na pół zwierzęce, a wszystko to dzięki nakładaniu się świetlnych pól powstających przy grze na genetoforze. Pierwsze próby dały mi wiele uciechy; zamykałem się w pokoju i zasiadałem przed rozległym ekranem, z rękami na wielorzędowej klawiaturze. Po naciśnięciu kilkudziesięciu klawiszów naciskałem wyzwalacz, i oto w głębi ekranu jawiła się, na pustym dotąd szkle, stworzona postać. Nie samo jej ukazanie się wywoływało ów pierwszy, osobliwy wstrząs, lecz to, że owa postać wyposażona była w pewną, choć niewielką zrazu niezależność: poruszała się, chodziła, jakby badając przestrzeń, w której ją zamknięto. Co prawda zazwyczaj wykazywała poważne braki, a mówiąc językiem artystów, zawierała sprzeczności dysonansowe, więc jednym naciśnięciem pedału usuwałem ją z ekranu i przystępowałem do następnych prób.