Выбрать главу

Tak powstały Ośrodki Szybkości Świetlnej, rozsypane po całej Ziemi i licznych planetach — placówki Instytutu Planowania Przyszłości.

W toku badań wyłoniło się tajemnicze zjawisko zwane „migotaniem świadomości”, a polegające na tym, że człowiek zamknięty w pocisku, który dochodził do szybkości 170–180 000 kilometrów na sekundę, odczuwał osobliwe zaćmiewanie umysłu, prowadzące przy dalszym przyśpieszaniu do utraty przytomności, grożącej wreszcie śmiercią. Szybkość 170 000 kilometrów na sekundę nazwano „progową podświetlną” i z nią właśnie miał lecieć pocisk wymierzony w najbliższą gwiazdę.

Taki był stan wiedzy w czasie, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z zespołem Instytutu Planowania Przyszłości.

Oszołomiony perspektywami, jakie otwierała praca tych ludzi, postanowiłem starać się za wszelką cenę o przyjęcie do Instytutu. Do tego jednak trzeba było mieć ukończoną mechaneurystykę, kosmodromię albo medycynę. Po namyśle zdecydowałem się rozpocząć studia w słynącym z pięknych tradycji Instytucie Mechaneurystyki Ogólnej w Meorii. Nauka szła mi niezgorzej, ale po roku żałować zacząłem, że obrany przedmiot nic nie ma wspólnego z umiłowana astronautyką, i po niedługim czasie zapisałem się dodatkowo na kosmodromię. Nie zaspokojony rozpiętością mych zająć, poszerzałem ją jeszcze przez to, że nad tajnikami budowy automatów ślęczałem w Meorii, a wykładów z kosmonautyki słuchałem na uniwersytecie położonym u stóp Apeninu Księżycowego, choć z łatwością mogłem dostać się na którąkolwiek z uczelni ziemskich, ale to, że codziennie dojeżdżałem na Księżyc, podnosiło mnie i uniezwyklało we własnych oczach. Dwie godziny dziennie spędzałem w rakiecie i tam tylko miałem czas na spożycie posiłków. Wszystko to razem było oczywiście czystym szaleństwem. Nie dojadałem i nie dosypiałem, samoudręczając się ogromem podjętych obowiązków, lecz było mi z tym tak dobrze, że nie mogę wspomnieć owego okresu bez uśmiechu. Sądziłem się doskonałym, wszechstronnym i — nade wszystko — tajemniczym, bo dbałem o to, by moje otoczenie na Księżycu nie wiedziało o studiach w Grenlandii, i na odwrót.

Tak minęły dwa lata. Ukończywszy niższe studia mechaneurystyczne, zdałem nieźle egzaminy z teorii lotu rakietowego i pojechałem do domu na letnie wakacje. Przyleciałem późnym wieczorem. Matka powiedziała mi, że minąłem się z ojcem, którego wezwano właśnie na operację. Długo siedzieliśmy na werandzie, przyglądając się rojom gwiazd spadających z lipcowego nieba; od czasu do czasu wschodni brzeg horyzontu wyrzucał irn na spotkanie pionowe linie ogniste; to meoryjski dworzec rakietowy startowymi płomieniami rakiet zdawał się witać meteorytowych gońców Kosmosu.

Dobrze po północy ojciec dał znać, że wróci późno, i prosił, by na niego nie czekać. Matka posłała mi w dawnym dziecinnym pokoju; ledwo położyłem się do łóżka, usnąłem jak kamień. Obudziłem się w blaskach pełnego dnia. Cały dom zalegała cisza. Wszedłem do jadalnego, by wymknąć się do ogrodu. U drzwi korytarza omal nie zderzyłem się z ojcem. Przystanąłem zaskoczony tym spotkaniem, bo byłem przekonany, że śpi. Okazało się, że wrócił dopiero o trzeciej nad ranem i wstał teraz tylko po to, by się połączyć ze szpitalem. Staliśmy długą chwilę, obaj niepewni, co robić, w zalewającym pokój zielonym, niby podwodnym blasku, który sączył się przez kotary powojów. W swoim szarym, długim szlafroku ojciec wydał mi się starszy niż kiedykolwiek. Blady, z podkrążonymi oczami, jakby był cały jeszcze w nocy, taki daleki od wielkiego, słonecznego dnia na dworze. I był dużo niższy niż dawniej — a może to ja wyrosłem? Przemknęło mi przez głowę, że jest już u progu, starości, i serce ścisnęło się we mnie od tkliwości i żalu. Czym był? Nie stworzył nic — żadnej nowej operacji, ani jednego nie praktykowanego przed nim zabiegu, żadnego odkrycia — nawet operatorem nie był słynnym: dobra ręka, dobre oko, tak mówiono, ale nic nadzwyczajnego; zwykły lekarz–chirurg. Stryjowie zmieniali klimaty planet, wznosili gigantyczne konstrukcje w próżni, pozostawiali za sobą widome, trwałe znaki swej pracy, a on? Milcząc, ukradkiem, pocałowałem go w nie ogolony policzek i chciałem wymknąć się na dwór. Zatrzymał mnie.

— Podobno chcesz teraz wstąpić do Instytutu Planowania Przyszłości?

Przytaknąłem.

— Dawniej chciałeś mieć wszystko, a teraz znowu chcesz być wszystkim…

Nie uśmiechał się. Czekał, spodziewając się odpowiedzi. Milczałem i w tym milczeniu pojawił się cień rozdrażnienia. Zaczerpnął oddechu, ale się nie odezwał. Wyciągniętą ręką, końcami palców musnął moją koszulę i z tym nie dokończonym gestem znikł za drzwiami gabinetu. Zostałem sam, wytrącony z równowagi, trochę wzruszony, trochę zły. Wyszedłem do ogrodu, ale naraz straciłem ochotę buszowania po miejscach dawnych zabaw. Położyłem się na rozgrzanej trawie i po minucie ojciec zniknął z mej pamięci; nie myślałem o nim, poddając twarz promieniom obu naszych słońc grenlandzkich: sztucznego, atomowego, które stało w zenicie i jaśniało platynowym blaskiem, i prawdziwego, bladą tarczką unoszącego się tuż nad horyzontem. Przypomniał mi się epizod ostatniej wspinaczki księżycowej: lina zacięła się między dwoma skalnymi blokami i gdyby nie to, że człowiek waży tam sześć razy mniej niż na Ziemi…

Jakiś cień przepłynął mi po powiekach, za nim drugi i trzeci. Ktoś do nas przybywał; helikoptery siadały na trawnikach w głębi ogrodu. Unosząc się na łokciach, ujrzałem pierwszych wysiadających, a wysoko nad domem — klucz nowych maszyn świecących śmigłami. Po chwili od zachodu nadciągnęło kilkanaście; opuszczały się i dotykały niemal wierzchołków drzew. Przybysze utworzyli rosnącą grupę i dawali rękami znaki lądującym. Niektórzy kryli coś za plecami. Wstałem, coraz bardziej zdziwiony, a tymczasem na gazonach siadały helikoptery; ludzie poruszali się bezładnie, jakby w niezdecydowaniu, aż pociągnęli w stronę domu.

Wszystko to tak mnie ogłupiło, że kiedy się zbliżyli, zamiast odpowiedzieć na pozdrowienia, wybąkałem:

— Co… co to będzie?

— Przylecieliśmy na rocznicę — odpowiedziało kilka głosów naraz.

— Co?

— No, pięćdziesięciolecie pracy doktora…

— Jesteś jego synem? — spytała niska, siwa kobieta. Włosy jej płonęły w słońcu żywym srebrem. Miałem szaloną chęć czmychnąć w krzaki, ale nogi jakby mi w ziemię wrosły. Jak to, dziś przypadało pięćdziesięciolecie pracy ojca, a ja nic o tym nie wiedziałem?… A on? Chyba pamiętał…

Pod domem gromadził się tłum, a po ogrodzie wciąż przepływały cienie opadających helikopterów. Ten zjazd gwiaździsty nie ustawał i następne lądowały poza obrębem ogrodu, bo na trawnikach i ścieżkach stała maszyna przy maszynie. Powietrze wypełniał stłumiony gwar. Naraz drzwi się otwarły; na progu ukazał się ojciec. Odruchowo zaciągnął poły rozchełstanego szlafroka i znieruchomiał z gołą głową i rozwichrzonymi włosami; na policzku miał odgnieciony wzór tkaniny — widocznie zdrzemnął się z głową na oparciu fotela. Stał, patrząc na morze głów, i zrobiło się tak cicho, że słychać było zamierający furkot, z którym opuszczały się coraz to nowe maszyny. Nagle ojciec drgnął i ruszył w dół, jakby chciał iść naprzeciw wszystkim, ale zatrzymał się w połowie schodków. Podniósł ręce i opuścił je; rozchylił wargi i nic nie powiedział. W ciżbie zrodził się ruch; ludzie zaczęli podchodzić do schodków; podawali mu kwiaty — przeważnie cienkie wiązanki, ale wnet nie mógł ich już utrzymać, więc następni składali je na schodkach. Były tam maki i bławatki ze zbożowych rezerwatów australijskich, białe magnolie, afrykańskie storczyki, orchidee i bukieciki stokrotek, ukwiecone gałązki jabłoni z wchodzącej właśnie w wiosnę Antarktydy i wielkie, puszyste, blade róże rodzące się tylko w szklarniach Księżyca. Kto złożył swój dar, cofał się w milczeniu, a ojciec odprowadzał go wzrokiem, w którym czasem błyskało przypomnienie. Usta jego poruszały się wtedy bez głosu, ale już przystępował ktoś nowy, a nad drzewa ogrodu, jak ciężki ptak, wzbijał się helikopter odlatującego i w miarę jak tłum rzedniał, rósł stos kwiatów na schodach. Wtem w głębi ogrodu pojawiło się dziewięciu starych ludzi w błyszczących, białych skafandrach; szli z obnażonymi, siwymi głowami, z widocznym wysiłkiem przemagając ciężar próżniowego rynsztunku, od którego dawno odwykli. Z zamierającym sercem dostrzegłem na ich piersiach odznaki pilotów Neptuna. Prawda, ojciec był kiedyś, jeszcze nim poznał matkę, lekarzem rakietowym, ale nigdy o tym nie mówił. Piloci doszli z pustymi rękami do werandy, odpięli srebrne odznaki i jeden po drugim uderzeniem otwartej dłoni wbijali je ostrzami w drewno najniższego stopnia, tak że ta pociemniała i wytarta od tysięcy stąpnięć deska zalśniła nagle, jak wybita srebrnymi gwoździami. A potem zostaliśmy sami w pustym, słonecznym ogrodzie. Wtedy ojciec, wciąż stojący bez ruchu, zadrżał i cofnął się; kwiaty posypały mu się z ramion, a on, po omacku odnalazłszy drzwi, zniknął w głębi domu.