Выбрать главу

Widziałem wcześniej, że magowie zajmują się tego typu rzeczami, nigdy jednak nie sądziłem, że mój pan, Lart, jest zdolny do czegoś takiego.

Tamten śmiał się w głos, teraz już na pewno się śmiał, turlając po podłodze. Byłem już pewien, że mam do czynienia z wariatem, gdy nagle zamarł i zatkał sobie dłonią usta. Potem, nie patrząc na mnie, wychrypiał:

– Daj wody.

W kuchni przypomniałem sobie, że wieszak podarował memu panu jego wypróbowany współpracownik, Baltazar, na znak wiecznego przymierza.

Kiedy wróciłem do przedpokoju, przybysz wziął się już w garść. Twarz. miał wprawdzie nadal trupio bladą, z oczu znikł jednak wyraz paniki. Siedział wsparty plecami o ścianę, masując czoło i policzki, przywracając im żywe barwy.

Podałem mu szklankę. Wypił do dna, podzwaniając zębami w szkło. Odstawił puste naczynie, wziął głęboki oddech i spojrzał mi prosto w oczy.

– To znaczy, że taki był jego rozkaz?

Nie starałem się wyjaśnić, kogo ma na myśli, tylko skinąłem głową.

– I co jeszcze?

Język marnie mu służył, za to człowiek przeszywał mnie oczami.

– Damirze…

Ojej, on mnie znał!

– Damirze, co jeszcze rozkazał?

Przełknąłem ślinę i wzruszyłem ramionami.

– Jeśli dobrze zrozumiałem – podjął tamten ochryple – mogę… zabierać się na swoje śmieci?

Uśmiechnął się głupkowato. Wstał, przytrzymując się ściany i podszedł do drzwi. Odwrócił się i rzekł:

– Wszystko pięknie, ładnie… Przekaż mu pozdrowienie. Tylko pozdrowienie, od Marrana.

Stojąc na progu, patrzyłem jak odchodzi, ledwie powłócząc sztywnymi nogami.

To było głupie, przesyłać mu pozdrowienie. Puste i głupie samochwalstwo.

Dziwny i niezgrabny człowiek kroczył drogą. Niegdyś zwał się Raul Ilmarranien, w skrócie Marran.

Nogi odmawiały posłuszeństwa, ponieważ przez trzy ostatnie lata nie zrobiły ani kroku. Ręce dziwacznie się wyginały, gwałtownie łapały powietrze, jakby chciał nimi chwytać za kołnierze płaszczy i kurtek przypadkowych przechodniów. Zachmurzone, wiosenne niebo było zbyt jasne dla oczu, przyzwyczajonych do półmroku.

Drogą do wsi kroczył ożywiony wieszak z domu pana Legiara.

Marran starał się, nie mógł jednak skupić się na ani jednej myśli. Oto droga, myślał, opuściwszy głowę, spoglądając w rozkisłe błoto. To woda. Piasek. Niebo. W tej chwili potknął się. Nieudolnie próbował zachować równowagę, nie zdołał jednak i upadł jak sztywny drąg. Tuż przed oczami zobaczył wątłą kępkę pierwszej wiosennej trawy. Trawa, pomyślał obojętnie.

Gdzieś w głębinach przytępionej pamięci jawiła mu się soczyście zielona łąka, porośnięta kwietnymi pąkami i brązowa jaszczurka na wygrzanym, płaskim kamieniu.

Marran z trudem przetoczył się na plecy, odepchnął od klejącej się doń ziemi, rękami zgiął sztywne kolana i wstał, słaniając się.

Wspomnienie pomogło mu chociaż trochę opanować potok myśli, przepływających chaotycznie przez głowę. Uczepił się najbardziej wyrazistego obrazu: jaszczurka…

Dziewczynka podlotek, której największą dumą była umiejętność przeobrażania się w jaszczurkę. I chłopiec, wyśmiewający jej zarozumialstwo.

„A umiesz zamienić się w salamandrę? W żmiję? Smoka? Popatrz na mnie! Przecież to takie proste!”.

Chłopczyk bez trudu skakał jako pasikonik, buczał jak majowy bąk, ona zaś potrafiła się tylko przemienić w jaszczurkę. Chłopak cieszył się swą przewagą, łopotał pstrymi, sroczymi skrzydłami nad jej głową, podczas gdy ona z trudem powstrzymywała łzy gniewu.

„Wystarczy, Marranie! Idź stąd i możesz więcej tu nie przychodzić!”.

Marran wzdrygnął się.

Stał na wzgórzu, pod jego nogami wiła się rozdeptana, błotnista droga, a na wprost przed nim znajdowała się wieś w dolinie. Nad dachami unosiły się dymy z kominów.

Nie podjął żadnej decyzji, po prostu nie miał innego miejsca, do którego mógłby się udać.

Nieposłuszne nogi dobrze znały tę drogę, szły jednak powoli, tak wolno, że dotarł na miejsce dopiero późnym wieczorem. Furtka była otwarta. Dom już usypiał, tylko w jednym oknie błyskało blade światełko.

Stał u drzwi, nie decydując się zastukać. Jego otumanienie powoli mijało i właśnie z tego powodu odczuł silną potrzebę odejścia.

Dom się jednak przebudził.

Jakiś kobiecy głos zawołał niespokojnie, rozległy się kroki na schodach, okna pojaśniały… Kobiecy głos zapytał powtórnie, nerwowo, prawie lękliwie.

Drzwi się otworzyły. Na Marrana padła smuga ciepłego, pachnącego domem światła. Zamrugał półoślepłymi oczami.

Osoba, stojąca za drzwiami, cofnęła się i omal nie upuściła lampy.

Na stole jadalnym paliły się dwie świece. Buzował piecyk, szczeliny żeliwnych drzwiczek jarzyły się czerwienią.

Siedział z głową opartą na rękach. W półśnie zwidywała mu się jaszczurka na nagrzanym kamieniu.

– Słyszysz mnie?

Z trudem uniósł głowę. Kobieta stała przed nim z kielichem ciemnego płynu w drżących dłoniach.

– Wypij…

Zaczął pić niechętnie, zmuszając się do tego, ale każdy łyk przywracał mu zdolność panowania nad myślami i możliwość oblekania ich w słowa.

– Trzy lata… trzy lata, Jaszczurko…

Kobieta pokręciła głową, zacisnęła zęby.

– Od razu wyczułam twoje przyjście. Zrozumiałam, że wróciłeś.

– Wybacz.

Cicho się zaśmiała.

– Zawsze czułam, że nadchodzisz. Kiedy zaczynała boleć mnie głowa, zaraz myślałam: to znowu przeklęty Marran.

Próbował się uśmiechnąć.

– Tak?

Kołysała się na ławce, spoglądając na niego dziwnym, ni to drwiącym, ni to roztargnionym spojrzeniem.

– Pamiętasz, jak urwałeś mi ogonek? Potem nosiłeś go na szyi, na łańcuszku…

– Później go zgubiłem…

– Wyrósł mi nowy.

– Pamiętasz, jak się ze mną drażniłaś? Marran, wstrętny karakan!

– I jeszcze: Marran, nadęty baran!

– I wyliniały kaban…

Zaniosła się śmiechem.

– Nie było kabana, właśnie to zmyśliłeś… – I podjęła dalej, bez żadnej przerwy: – Żyjesz, Marranie! Jednak żyjesz…

Przestała się śmiać.

– Moja wina, Jaszczurko – powiedział z głębokim westchnieniem. – Nie powinienem był przychodzić.

W sąsiedniej izbie zapłakało dziecko. Kobieta o imieniu Jaszczurka wzdrygnęła się, energicznie otarła łzy i wyszła, zamykając drzwi za sobą. Marranowi wydało się, że przygasł ogień w piecyku.

Kobieta wróciła, rzucając na przybysza bystre, pytające spojrzenie, na co odpowiedział namiastką uśmiechu.

– Chłopiec, czy dziewczynka?

– Chłopiec – odparła oschle.

Znowu próbował wspomnieć soczyście zieloną łąkę i nie potrafił. Zblakły kolory jego wizji.

Milczenie przedłużało się. Jaszczurka, wyłamując palce, usiadła za stołem naprzeciwko Marrana.

– Mój mąż jest dobrym człowiekiem, Raulu – powiedziała w końcu z westchnieniem przypominającym szloch.

Ciemniejący ogień w piecyku pochłaniał ostatnie kawałki drewna.

– Nie jest magiem, ale ja także nie chcę mieć teraz z magią nic wspólnego – podjęła z niespodziewaną dumą. – Zbyt drogo kosztuje wrogość czarodzieja, a przyjaźń jeszcze drożej… To wszystko, czego się chciałeś dowiedzieć?

Marran nie odpowiedział.

Wstał, zmuszając się do tego, wziął świecę ze stołu i odwrócił się do wiszącego na ścianie, metalowego lustra. Podniósł świecę do twarzy… Dłoń mu zadrżała.

– Marran, nadęty baran! Nie zmieniłem się?

Nie odezwała się, przygnębiona. Poprosił smutno:

– Domyśl się, Jaszczurko… Domyśl, co się ze mną stało…