Выбрать главу

– Nakarmią nas – oznajmiłem, siadając.

Lart odpowiedział nieartykułowanym dźwiękiem.

Podążając za jego ciężkim spojrzeniem, z trudem wypatrzyłem na ciemnym suficie sporego pająka w pajęczynie. Nie sądziłem, że na statku mogą być te stworzenia, dziarsko jednak spytałem:

– Usunąć?

Lart milczał.

Jakiś czas słuchaliśmy wycia wiatru i plusku fal, uderzających w burty.

– Tak więc kazał przekazać mi pozdrowienie? – odezwał się do mnie po raz pierwszy tego wieczoru.

– Gorące – odparłem ostrożnie.

– A potem?

– Potem sobie poszedł.

– Daleko?

– Nie śledziłem go, panie.

– I polecenie ci się nie spodobało?

– Ani trochę.

– Mnie także – burknął i odwrócił się twarzą do ściany.

Tym razem jednak milczenie nie trwało długo.

– Zdrady – powiedział Lart do ściany – nigdy się nie wybacza, Damirze.

Zrobiło mi się gorąco, bo pomyślałem, że pije do mnie. Zrobiłem w myślach przegląd wszystkich swoich uczynków, próbując zgadnąć, którym mogłem rozgniewać Larta, on jednak kontynuował po chwili myśl, uwalniając mnie od podejrzeń.

– Raul Ilmarranien – zaburczał, zwracając się w stronę pająka – dopuścił się podwójnej zdrady.

Cicho westchnąłem z ulgą i zacząłem słuchać uważnie, rozumiejąc, o kim mowa.

– Tak – powiedział Lart, jakby czytając w moich myślach – to Marran.

W tym momencie mnie oświeciło: przecież go znałem! Pamiętałem z początków mojej służby u Larta tego bezczelnego, zarozumiałego typa, który wówczas był jego ulubieńcem.

– Marran – podjął czarodziej ciągle tym samym, beznamiętnym tonem – był wielce utalentowanym magiem. Z czasem przerósłby Esta, a być może nawet mnie… Nie zdążył. Postanowił sprzedać nas obu. Kara była sprawiedliwa.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwały mu dziwne krzyki, dochodzące z zewnątrz. Pospieszyłem na pokład.

Był ciemny, bezgwiezdny wieczór. Nasz statek płynął na pełnych żaglach. Krążył nad nim biały ptak, niemal zawadzając o maszty. Krzyczał ochryple, wpadając w krąg świateł latarni. Kiedy powracał w mrok, emanował słabym blaskiem. Marynarze tłoczyli się na pokładzie z zadartymi głowami.

Szybko wróciłem do kajuty.

– Ktoś do pana…

Kiedy tylko w otworze wyjściowym pokazała się głowa Larta, ptak spadł w dół jak kamień i wczepił się w kark czarodzieja. Mag skrzywił się, stworzenie zaś pochyliło się nad jego uchem i bardzo szybko zaćwierkało wiadomość. Usłyszawszy parę słów odpowiedzi, załopotał skrzydłami i opuściwszy ramię człowieka, wzbił się w górę. Narobił na pokład i zniknął w ciemnościach. Świadkowie dialogu westchnęli z podziwem, podczas gdy mój pan w milczeniu powrócił do kajuty.

Siedziałem do późnej nocy w kubryku, jedząc do syta i opowiadając anegdotki z życia magów. Słuchacze spoglądali na mnie z lękiem i zachwytem.

Zataczając się i trzymając za brzuch, ledwie wróciłem do kajuty.

Kolacja, którą zostawiłem dla Larta, pozostała nietknięta i dawno wystygła. Świeczka niemal się wypaliła.

Mój pan siedział z podwiniętymi nogami na koi. Obok niego leżała szpada, wsparta rękojeścią o poduszkę.

Stałem przy drzwiach, przestępując z nogi na nogę.

– Zmiana planów – oznajmił ponuro mag. – Obieramy inny kurs i jutro wysiadamy na brzeg.

To był pierwszy poranek od trzech lat.

Marran szedł wiejską drogą. Nogi, szczególnie prawa, poruszały się z trudem. Dwukrotnie upadł – za pierwszym razem potłukł się mocno, poślizgnąwszy się na zdradliwej, zamarzniętej w nocy kałuży, wybijając dłoń i szczękę. Jedyny człowiek, którego spotkał, był pastuszkiem ze stadem owiec. Chłopak chciał najwyraźniej zapytać o coś znękanego obcego, ale wystraszył się i zrezygnował.

Największą radością dla niego było słońce, które przebiło się w końcu przez poranną mgłę.

Raul miał nadzieję, że ogrzeją go jego promienie, ale tak się nie stało. Czekał, aż przejdzie mu ohydna słabość, ale nie mijała, przeciwnie, nasilała się, kiedy tylko się zmęczył, a męczył się bardzo szybko.

Zobaczył przed sobą mostek, wygięty jak pałąk wiadra i tak samo cienki. Ilmarranien postanowił odpocząć, oparłszy się na szerokiej, wygodnej poręczy. Ostatnie kroki były prawdziwym koszmarem.

Raul ucieszył się, gdy przechyliwszy się przez poręcz zobaczył swoje niewyraźne odbicie w płynącej szybko, ciemnej wodzie.

Jakiś czas spoglądał bezmyślnie na siebie pod mostem, potem powierzchnia wody skłębiła się przed jego oczami i poczuł nieznośny zawrót głowy.

Niegdyś rzeka była ciepła i krystalicznie czysta. Nawet w środku nocy mógł policzyć pływające w niej srebrne pstrągi.

Sam był silnym, pięknym pstrągiem i nie stanowiło dla niego problemu dogonić płynącego przed nim.

Tamta ryba uciekała do przodu, potem zawracała, ustawiała się poprzek rzeki, spoglądając na niego okrągłym, czułym okiem. Przepływał obok niej, czując przez chwilę dotyk jej ciepłej, jasnej łuski. W zachwycie wyskakiwał ponad wodę, aby ujrzeć na chwilę gwiazdy, wywołując migoczącą w księżycowym świetle fontannę rozbryzgów.

Potem pływali po coraz bardziej zwężającym się okręgu. W końcu płetwy stawały się dłońmi, które nie dotykały już łuski, lecz wilgotnej i śliskiej skóry. Cały świat zdawał się dygotać w ramionach szczęśliwego Marrana.

Potem on i Jaszczurka wychodzili na brzeg, strząsając brylantowe krople wody z ramion i bioder…

Poryw lodowatego wiatru zmarszczył powierzchnię ciemnej wody.

Pod koniec męcząco długiego dnia zobaczył młyn.

Stał tam, gdzie zawsze, z dala od drogi, za rzecznym zakrętem.

Woda jednak nie poruszała rozwalonym kołem. Nie od dzisiaj panowała tutaj zupełna pustka.

Raul podszedł bliżej. Z rozbitego okna wyfrunął spłoszony wróbelek.

Odprowadził go wzrokiem.

Młynarz Hant trzymał młynarczyków twardą ręką, ciężko odpracowywali każdą lekcję magii. Był czarodziejem średniej rangi, ale wybitnym babiarzem – okoliczne panny na wydaniu przychodziły do niego na wróżby, czary przyciągające narzeczonych i sprzątające ze świata konkurentki. Oczywiście, nie za darmo.

Młynarz miał oczy bławatkowe, barwy rzecznej wody, przyciągające i wesołe, jednocześnie jasne i nieprzeniknione. Krążyły na jego temat różne plotki. Potwierdzić im lub zaprzeczyć mogli jedynie topielcy, którzy od czasu do czasu zaplątywali się w sieci rybackie. Ludziom jednak zdarza się utonąć bez niczyjej pomocy i jeśli nawet zdarzali się wśród nich młynarczycy albo była przyjaciółka młynarza, nie był to dostateczny powód do żywienia jakichś podejrzeń.

Hant był wasalem Baltazara Esta i płacił mu daninę. Młynarczycy szeptali między sobą, że przybierała ona czasem dosyć niezwykłe formy.

Oczywiście młynarz stał znacznie niżej od jaśnie oświeconego pana Raula i nie wiadomo, jaki kaprys wspaniałomyślnego Ilmarraniena zbliżył ich do siebie. W każdym razie między Hantem a Raulem istniała życzliwa, niemal przyjacielska zażyłość.

Kiedy Marran przyjeżdżał, natychmiast stół był nakryty. Służąca, nieśmiała, chuda dziewuszka, padała z nóg. Usługiwała ważnemu gościowi z wielkim skrępowaniem, rumieniąc się i upuszczając naczynia. Czasem pobłażliwie podszczypywał ją w jedyne wydatne miejsce na jej całym ciele, jakim był nos.

Młynarczycy wystawali pod ścianą, zerkając na goszczącą u nich znakomitość i szeptali między sobą. Najmłodszy śmiertelnie bał się karaluchów, w związku z tym pan Raul bawił publikę, zamieniając jego koleżków w stadko ogromnych robali. Podnosił się rwetes, mały młynarczyk wskakiwał z piskiem na stół, a młynarz wypuszczał wielkie kółka fajkowego dymu, uśmiechając się zagadkowo. Widząc tę scenę, gość radował się z całej duszy.