Выбрать главу

Wyskoczył nie wiadomo skąd i stał obecnie między Lartem a jego dawnym uczniem, trzymając w dłoni łańcuch. Złota płytka kołysała się wahadłowo, tworząc świetlisty łuk w powietrzu.

Wszyscy milczeli, wreszcie Est powiedział półgłosem:

– Tak więc…

I po chwili:

– Więc tak…

Wreszcie zwrócił się do Larta.

– Czy możemy czuć się bezpieczni dopóki istnieją Wrota, a Odźwierny pozostaje przy życiu?

Spojrzał wymownie na Marrana. Tamten wytrzymał owo natrętne spojrzenie.

– Tylko jeden człowiek może mnie zabić, Alu – oświadczył spokojnie. – Tylko jeden ma do tego prawo.

Lart wyraźnie poczuł się gorzej. Zbladł, zaciskając zęby. Podskoczyłem ku niemu. Tym razem mnie nie odpychał, lecz sztywną dłonią wczepił się w moje ramię. Staliśmy tak jakiś czas, dopóki ból mu nie przeszedł.

– Alu – powiedział szeptem Lart – nie mam teraz sił na ciebie. Wyjdź, proszę.

Est odczekał chwilę, potem obojętnie wzruszył ramionami i odłożył medalion na blat magicznego stolika. Ruszył w stronę okna, jakby zamierzał przez nie wyskoczyć.

– Alu – powiedział Marran.

Tamten zamarł wpół kroku i czekał bez ruchu, nie odwracając głowy.

– Nie było żadnego zakładu, Alu. Tylko głupi żart.

Baltazar odwrócił głowę.

– Czy to ważne: było, nie było?… Niemądry jesteś, Marranie. Wcale nie zmądrzałeś, chociaż daliśmy ci na to szansę…

Zaciął się nagle. Opuścił głowę z zagadkowym uśmieszkiem i wymamrotał po chwili:

– Historia się zakończyła i nie dowiemy się nigdy, czego chciała od nas Trzecia Siła.

Marran zrobił krok w jego stronę, ten jednak szybko się cofnął, zaciskając wąskie wargi. Skinął na pożegnanie Lartowi, spojrzał przeciągle na Marrana, zamienił się w wyliniałą wronę i z ochrypłym krakaniem wyfrunął przez półotwarte okno.

Mój pan odetchnął. Zelżał nieco kurczowy uścisk na mym ramieniu. Marran stał ze spuszczoną głową, słuchając jak wiatr porusza okienną ramą.

Słuchał, jak wiatr porusza okienną ramą, czując na sobie wzrok Legiara. Zatarły się kredowe linie na podłodze, zgasłe świece zamieniły się w grudki wosku, a na parapecie jednego z okien, tam gdzie zasłona nie sięgała parapetu, zobaczył znajomą plamę atramentu. Rzucił kiedyś kałamarzem w przebiegającą mysz.

Ten widok jednak go nie ucieszył. Wskazał plamę ze skruchą.

– Trzeba ją zetrzeć… Zobaczcie.

Młodziutki Damir prychnął lekko.

– Nie da się zetrzeć – oznajmił szeptem, dziwiąc się własnej śmiałości – już próbowałem. Pan o tym wie. Atrament wsiąkł głęboko, czy coś…

Marran podszedł do okrągłego stolika, bezmyślnie wziął do ręki Amulet Wieszczbiarza, jakby pragnął spojrzeć na słońce przez wycięcie, w porę jednak zrozumiał, że nie ma do tego prawa. Zrezygnował więc i stał dalej, nakręcając łańcuch na palec.

– Orwin zginął – powiedział cicho Legiar.

Marran drgnął.

– Przeze mnie?

– Nie – zaprzeczył Lart po chwili namysłu.

Milczeli chwilę.

– Nabrałem Esta – oznajmił Marran, opierając się plecami o ścianę i zakrywając oczy.

Legiar powoli uniósł brew.

– Co?

– Powiedziałem mu, że nie było zakładu. A przecież był. Założyłem się z młynarzem Hantem, że…

– Zamilknij na chwilę, dobrze? W uszach mi dzwoni…

Rama uderzała miarowo o framugę. Szyby dźwięczały żałośnie.

– Myślałem, że będzie ci z tym lżej – wyjaśnił tonem usprawiedliwienia były uczeń.

Legiar znalazł się obok niego tak szybko, że Marran odskoczył instynktownie, uderzając łopatkami o ścianę.

– Wcale mi nie jest lżej – oświadczył czarodziej ochryple. – Myślę, że nigdy mi już nie będzie lżej.

Odwrócił się, przygarbiony, sterany życiem, jakby stracił ten żelazny kręgosłup, na którym Trzecia Siła połamała sobie zęby.

Gdzieś tam zapłakało niemowlę. Raul odczuł ten płacz bardzo głęboko, jakby natrafił na czułą strunę jego duszy. Płacz ucichł, a po chwili usłyszeliśmy trzaśniecie drzwi wejściowych.

– Poszli sobie – powiedział szeptem Damir. – Ona ze swoim mężem…

Struna wciąż drgała i naprężała się.

– Muszę… – zaczął Raul, lecz glos mu zamarł. Zaczął od nowa: – Muszę ich dogonić.

Lart wsparł się ciężko obiema dłońmi na stole. Podniósł na dawnego ucznia okaleczoną twarz.

– Oczywiście, że musisz.

Schodzili w dół wzgórza. Raul nie był w stanie biec na uginających się nogach. W rozpaczy, że zaraz straci ją z oczu, krzyknął głucho pod wiatr. Ona jednak usłyszała i odwróciła się. To samo zrobił Mart.

Wiatr zawirował zwiędłymi, jesiennymi liśćmi i rzucił je pod nogi kobiecie. Zawróciła i poszła mu na spotkanie. Jaszczurka szła pod górę powoli, z wysiłkiem, jakby wbrew swojej woli. Mart patrzył za nią, bezradnie rozwierając usta jak ryba wyrzucona na brzeg.

Spotkali się wpół drogi. Malec na jej rękach gaworzył coś, patrząc ze zdziwieniem na nieznajomą twarz. Matka dała mu do rączek szmacianą lalkę.

– Uratowałaś mi życie.

– Jesteśmy kwita.

– Odchodzisz?

Malec z zadowoleniem wziął kukiełkę do buzi, kąsając ją bezzębnymi dziąsłami.

– Pamiętasz mrówki, Raulu?

Jaki ciepły był złoty piasek na brzegu rzeki pod urwiskiem. Na piasku bawiło się z zapałem dwoje podrostków. Między nimi, na udeptanej ziemi odbywała się bitwa mrówek. Czarnymi dowodziła Jaszczurka a młody Marran czerwonymi. Przez jakiś czas wydawało się, że ich siły są wyrównane, potem jednak czerwona armia Raula cofnęła się w nieładzie, żeby chwilę później błyskotliwym manewrem zgnieść flankę czarnej armii, przerywając linię frontu i rzucając się na wystraszoną dziewczynkę.

– Aj! Przestań!

Mrówki wspinały się po obnażonych, opalonych kostkach… Dziewczyna skakała, otrząsała się z atakujących insektów. Marran siedział na piętach, nurzając kolana w piachu i uśmiechał się triumfalnie, jak zawsze, gdy zwyciężał.

– Całuj się w nos ze swoimi mrówkami! – krzyczała obrażona.

– Wolę całować się z tobą…

Przez najbliższe trzy minuty baraszkowali na niedawnym placu boju jak dwa szczeniaki, cali unurzani w piachu. Miał piasek w ustach, próbował bowiem dosięgnąć jej umykających warg, przytrzymać jej giętkie, wijące się jak jaszczurka ciało i poczuć pod wystającymi żebrami jej serce bijący przy swoim. Widział jej radość, zmieszanie i oburzenie… Potem trzeba będzie wytrząsnąć piasek z włosów, zetrzeć z kolan i bioder…

Wokół nich szalał jesienny wiatr. Opodal czekał jej mąż, Mart z zaciśniętymi pięściami. Niemowlak oślinił szmacianą lalkę.

– Mrówki? Chyba nie pamiętam.

Chmury co chwila przesłaniały słońce, jakby ktoś narzucił ciemną chustę na wielką lampę.

– A pamiętasz, jak się ze mną drażniłeś?

Szmaragdowa jaszczurka na płaskim kamieniu. Pomarańczowe motyle nad zieloną trawą… Potrafiła zamieniać się tylko w jaszczurkę. Chłopak prowokował ją ze śmiechem.

– A umiesz się zmienić w ważkę? W salamandrę? Smoka?

– Wystarczy, Marranie! Idź stąd i możesz więcej tu nie przychodzić!

Złapał ją i oderwał cienki, wijący się ogonek. Przyczepił go do łańcuszka i nosił na szyi, czując, jak łaskocze jego pierś pod koszulą…

Płakała ze złości. To było tak dawno temu, we wczesnym dzieciństwie…

– Nie pamiętam, Jaszczurko.

Od ziemi powiało chłodem. Marranowi wydało się, że wrósł w ziemię, zasypany po kolana zwiędłym listowiem.

– A rzeka? Pstrągi? Przypomnij sobie, Marranie!

Niegdyś rzeka była ciepła i krystalicznie czysta. Nawet w środku nocy mógł policzyć pływające w niej srebrne pstrągi.