Выбрать главу

Ciężko uderzył o deski, które natychmiast buchnęły ogniem. Ogarnięty płomieniami kamień podskoczył jak piłka i wpadł do fosy. Woda zasyczała i wszystko znikło. Pusty most znowu wyglądał jak przedtem.

– Paskudnie – syknął z odrazą Lart.

– Nie za dużo komplikacji? – spytałem, drżąc na całym ciele. – Może byśmy poszukali innego noclegu?

Ogarnął nas podmuch lodowatego, mroźnego wichru.

– Teraz na pewno nie odejdę – odparł mag, zaciskając zęby. – No cóż…

Jednym tchem wyrzucił z siebie długą, pełną irytacji tyradę, w kompletnie nieznanym mi języku. Już w trakcie wymawiania pierwszych słów most wygiął się spazmatycznie, niczym grzbiet rozzłoszczonego kota, a zaraz potem obwisł i oklapł. Wstąpiłem na niego w ślad za Lartem, klnąc na czym świat stoi.

Minęliśmy długą, wydrążoną w murze arkadę i znaleźliśmy się na wewnętrznym dziedzińcu niegościnnej twierdzy. Przywitał nas łopot skrzydeł fruwających w górze nietoperzy. Skrzypiące zamkowe wierzeje niepokojąco przypominały swoim kształtem wyszczerzoną, zębatą paszczę.

– Panie – zajęczałem – jest pan pewien, że nas tutaj nakarmią, a nie pożrą?

Lart chrząknął tak pogardliwie, jak tylko był w stanie. Jakby w odpowiedzi zębata paszcza zazgrzytała i zapytała głuchym, nieprzyjaznym głosem:

– Kto ośmielił się naruszyć spokój Wielkiego Czarownika Czarnego Zamku, Który Panuje Nad Wzgórzami?

Gdy tylko ucichł jej ryk, mag zwrócił się do mnie:

– Rozumiesz coś z tego? Kto panuje: Wielki Czarownik, czy jego zamek?

– Kto?!!! – nalegała niewidzialna istota, całkowicie płosząc nietoperze.

– To przecież ja – odparł mój pan zmęczonym głosem. – Niejaki Lart Legiar, do usług.

Nastała cisza. Słyszałem tylko uderzenia serca, podchodzącego mi do gardła.

– Aha – niepewnie i już nie tak groźnie odrzekł odległy głos.

– No więc? – wycedził mag.

Wrota rozwarły się szybko, by nie rzec, pospiesznie.

Wielki Czarownik, Pan Czarnego Zamku, Który… i tak dalej, oczekiwał nas na schodach. W prawej dłoni dzierżył pochodnię, drugą podtrzymywał poły szlafroka.

– Na niebiosa, toż to pan Legiar! – wykrzyknął zaaferowany.

– Niełatwo się do ciebie dostać, Uszanie – mruknął mój pan. – Ile lat przygotowywałeś całe to paskudztwo?

Wielki Czarownik zamrugał nerwowo powiekami. Nie doczekawszy się odpowiedzi, Legiar wyminął go i wszedł, nieco się pochylając, w niskie, łukowate drzwiczki.

Byliśmy jedynymi gośćmi w przyozdobionej witrażami, posągami aniołów i pękami starej broni sali biesiadnej. Ogrzewały ją jako tako cztery kominki. Pół pomieszczenia zajmował ogromny dębowy stół, przy którym zasiedliśmy. Wielki Czarownik długo i lękliwie przepraszał za bałagan oraz niedostateczną gościnność. Zamienił szlafrok na wygnieciony, czarny chałat, skrywając w jego fałdach brzuszek typowy dla czarodziejów.

– To wszystko jest w złym guście, Uszanie – dowodził mój pan, obgryzając ze smakiem sporą kość. – Jak pragnę fruwać, całe to zbiorowisko potworności kompletnie nie pasuje do twego charakteru. Podaj sos, Damirze.

Wielki Czarownik zachichotał z przymusem.

– Skuteczność owych iluzji jest w gruncie rzeczy niewielka – przemawiał dalej Lart mentorskim tonem. – A to co, oliwki? – zainteresował się, zaglądając do kolejnego półmiska.

Za oknami szalała wichura. Słyszeliśmy wycie wiatru w kominach.

Nasz gospodarz zaczął w końcu objawiać oznaki pewnego zniecierpliwienia.

– Czy mógłbym się dowiedzieć… Tak się ucieszyłem, widząc pana, szanowny Legiarze, a wręcz, ośmielę się rzec, drogi Larcie, że całkiem zapomniałem zapytać, że tak powiem, o cel…

Lart bacznie mu się przyglądał, nie zamierzając wcale pomagać.

– Hm… Muszę panu powiedzieć, drogi Larcie, że jeśli ma pan zamiar przedstawić żądania, gotów jestem od razu potwierdzić swoje obowiązki wasala.

– Jesteś przecież wasalem Orwina – przypomniał chłodno mój pan.

Wielki Czarownik speszył się na chwilkę, wygiął wargi i w końcu wymamrotał:

– Orwin wyjechał… Uznałem, że pańska wizyta jest, że tak powiem, następstwem…

Lart odsunął oliwki.

– Tak… A jeśli Orwin powróci?

Tamten skrzywił się.

– Wie pan równie dobrze jak ja, panie Legiarze, że nie wróci. Był bardzo dzielny, dopóki nie zawierzył tej głupiej książce. Ciągle gadał o Trzeciej Sile…

Lart pochylił się ku niemu.

– Czym jest Trzecia Siła, Uszanie?

– Nie wiem, panie Legiarze. Wydaje mi się, że to urojenie, prześladujące Orwina.

– Uważasz go za szaleńca?

– Tak… Nie… Proszę tak na mnie nie patrzeć. Jestem kiepskim magiem, całkiem bezbronnym wobec pana. Ale mówię szczerze…

– Szczerze?! Powiedz mi, Uszanie: a jeśli zjawi się tutaj ktoś potężniejszy ode mnie, tak samo prędko poddasz się mu w charakterze wasala?

Wielkiemu Czarownikowi zadrgały wargi.

– Moje żmije i nietoperze mnie nie obronią. Zamek jest stary, a ja sam słaby… Cóż mam począć, panie Legiarze?

Lart westchnął i spuścił z niego wzrok. Uszan opadł z ciężkim westchnieniem na fotel. Jego pochyłe plecy wciąż drżały.

Nastała cisza, w której słychać było tylko wycie wiatru za grubymi ścianami i trzeszczenie drew na kominku. Lart spoglądał w ogień.

– Nie miałem prawa, Uszanie – rzekł w końcu. – Wybacz mi. Gdzie możemy przenocować?

Oblicze Wielkiego Czarownika nieco się rozjaśniło.

– Pozwoliłem sobie przygotować odpowiednie komnaty. W czym jeszcze mogę być pomocny, panie Legiarze?

– Przydadzą się nam konie. Wracamy do domu.

Część druga. Tułaczka

Tawerna zwała się „Tarcza i Kopia”, chociaż żaden z jej bywalców nigdy nie trzymał w rękach ani jednego, ani drugiego. Jedynym wojownikiem w okolicy był Ugl, emerytowany żołnierz z drewnianą nogą. W minionych czasach przewyższała go mateczka Regalar, żona oberżysty, nie żyła już jednak od trzech lat i jej owdowiały mąż zarządzał lokalem wspólnie z siostrzenicą. Rzadko trafiali się tutaj goście na nocleg, za to każdego wieczoru jadalnię wypełniał tłum okolicznych rolników. Oberżysta dawno by się wzbogacił, gdyby nie zgubny nawyk dawania na kredyt.

Było stosunkowo wcześnie i bywalcy dopiero zaczynali się schodzić. Stary Ugl, jak zawsze, zasiadał na swoim stałym miejscu przy kontuarze i witał hałaśliwie każdego wchodzącego. Regalar brzęczał w kuchni naczyniami, a jego młoda krewna biegała z kuflami piwa na małej tacy.

– A! – skrzeczał wojak Ugl. – Oto staruszek Krot! Najwyższy czas zwilżyć gardło!

Albo:

– A oto Wil, patrzcie go!

I po chwili:

– Aha i Krokus się zjawił! Udany dzionek, nieprawdaż? Lina, dawaj piwa!

Rumiana i piegowata Lina postawiła przed nim z rozmachem ogromny, bursztynowy kufel pokryty białą czapą piany. Czułym gestem pogładził dziewczę po policzku.

Karczmarz zjawił się na chwilę, by powitać gości i znowu skrył się na zapleczu. Sala się wypełniała, a głosy zlewały w jeden niestrojny chór. Rozmawiano przede wszystkim o widokach na urodzaj, a także trwożnie przekazywano sobie plotki o bandzie rozbójników, która ponoć zaczęła grasować w okolicy. Nieco już podchmielony Ugl przywołał Linę i klarował jej coś niejasno o swatach i narzeczeństwie. Dziewczyna słuchała, oblewając się pąsem. W tym momencie zaskrzypiały drzwi.

– A otóż i… – zaczął tradycyjnie Ugl, odwracając się ku wejściu i nagle się zaciął.

Nie poznawał człowieka stojącego w drzwiach. Coś takiego zdarzało mu się nieczęsto i samo w sobie było już wydarzeniem.

Goście umilkli, jakby usłyszeli fałszywą nutę w swym chórze i jak na komendę zwracali kolejno głowy w stronę drzwi.