Выбрать главу

— Właśnie: co? — Onisimow jawnie adresował swoje słowa do dyrektora. — Zwarcie nie ma znaczenia, to był skutek awarii, a nie przyczyna — to zostało stwierdzone. Rażenia prądem nie było, obrażeń ciała nie ma… i człowieka też. A co to za urządzenie, do czego służy?

Podniósł z podłogi dziwaczny przedmiot, podobny do hełmu antycznego wojownika; był on jednak poniklowany, usiany przyciskami i oplatany wiązkami cienkich różnokolorowych przewodów.

Przewody ciągnęły się poza rury i kolby wielkiego urządzenia ku maszynie elektronowej stojącej w odległym kącie pomieszczenia.

— To? — profesor wzruszył ramionami. — Hm…

— „Czapka Monomacha” — to znaczy, tak się to u nas potocznie nazywa — przyszedł z pomocą Chiłobok. — A dokładniej ZCE-1, zespół czujników elektronicznych do rejestracji potencjałów bioelektrycznych mózgu. Wiem o tym stąd, panie profesorze, że Kriwoszein ciągle mi składał zamówienia na jeszcze jedną taką…

— Tak, jasne. Jeśli pozwolicie, to ja ją wezmę ze sobą, ponieważ znajdowała się na głowie denata.

Onisimow, zwijając przewody, oddalał się w głąb pokoju.

— A kto to zginął, panie profesorze? — szepnął Chiłobok.

— Kriwoszein.

— Niemożliwe! Ładna historia… I znowu będzie pan miał kłopoty i nieprzyjemności.

Powrócił Onisimow. Owinął „czapkę Monomacha” w papier i ułożył w skrzynce. W ciszy pracowni słychać było tylko dyszenie sanitariuszy, zajmujących się nieprzytomnym laborantem.

— A dlaczego Kriwoszein był nagi? — spytał nagle Onisimow.

— Nagi?! — zdziwił się profesor. — To nie lekarze go rozebrali?

Nie wiem! Pojęcia nie mam.

— Hm… jasne. A jak sądzicie, po co im był ten zbiornik? Nie do kąpieli przypadkiem?

Onisimow wskazał na prostokątny plastykowy zbiornik leżący na boku wśród porozbijanych i porozgniatanych kolb. Z przezroczystych ścianek zwisały strzępy i sople szarożółtej substancji. Wokół zbiornika porozrzucane były odłamki wielkiego lustra.

— Do kąpieli?! — Dyrektora zaczęło drażnić to wypytywanie. — Obawiam się, że wasze poglądy na przeznaczenie pracowni naukowej są dość oryginalne, towarzyszu… śledczy!

— I lustro stało obok — porządne, na cały wzrost — ciągnął swoje Onisimow. — Po co?

— Nie wiem! Nie mogę wnikać w szczegóły techniczne wszystkich stu sześćdziesięciu prac, prowadzonych w moim Instytucie!

— Widzicie, Apollonie Matwie… przepraszam, Matwieju Apollonowiczu — pospieszył na ratunek docent Chiłobok — profesor Azarow kieruje całym Instytutem, jest członkiem pięciu komisji międzyresortowych, redaktorem czasopisma naukowego i zupełnie oczywiste, że nie może wdawać się w szczegóły każdej pracy — po to są wykonawcy. Do tego nieboszczyk — taka jest prawda, niestety — nieboszczyk Walentin Kriwoszein był człowiekiem o nadmiernie rozwiniętej samodzielności, nie lubił radzić się nikogo ani wtajemniczać w swoje zamysły i wyniki. Z bezpieczeństwem i higieną pracy był zresztą — trzeba to powiedzieć wprost — na bakier, i to dość często… Oczywiście, rozumiem, że de mortuis aut bene, aut nihil, jak to się mówi, czyli że o zmarłych albo dobrze, albo wcale, rozumiecie?

— ale co było, to było. Pamięta pan, panie profesorze, jak dwa lata temu zimą — Kriwoszein jeszcze wtedy pracował u Iwanowa, w styczniu… nie, w lutym… nie, jednak chyba w styczniu… a może nawet jeszcze w grudniu — pamięta pan, zalał wtedy wodą dolne piętra, narobił szkód i spowodował przerwanie prac?

— Ależ z pana gnida, Chiłobok! — odezwał się nagle głos z noszy. Laborant-student, chwytając za brzegi, próbował wstać. — Ależ… Szkoda, żeśmy panu wtedy nie dołożyli.

Wszyscy zwrócili się w jego stronę. Azarowowi dreszcz przeszedł po plecach, tak niezwykle podobny był głos studenta do głosu Kriwoszeina: ta sama chrypka, tak samo niedbale wymawiane końcówki… Laborant opadł bezsilnie, głowa zwisła mu na podłogę.

Sanitariusze z zadowoleniem ocierali pot: ożył, kochany! Na znak lekarki sanitariusze podnieśli nosze i ruszyli ku wyjściu. Dyrektor przyjrzał się chłopcu. Znowu serce mu podskoczyło: laborant — na pierwszy rzut oka nie wiadomo czemu — podobny był do Kriwoszeina; nawet nie do żywego, a do tych zwłok pod ceratą.

— Proszę, nawet praktykanta zdążył podpuścić — z niezwykłą łagodnością pokiwał głową Chiłobok.

— A czemu on was tak… określił? — zwrócił się do niego Onisimow. — Mieliście jakiś konflikt?

— Ależ skąd! — Docent ze zdziwieniem wzruszył ramionami. — W ogóle raz z nim tylko rozmawiałem, kiedy przyjmowałem go na praktykę do pracowni Kriwoszeina, na jego osobistą prośbę, ponieważ ten…

— …Krawiec Wiktor Witaliewicz — sprawdził w notatkach Onisimow.

— Właśnie… on był krewnym Kriwoszeina. To student z Uniwersytetu Charkowskiego, przysłali ich do nas w zimie piętnastu na roczną praktykę. A etat laboranta Kriwoszein mu załatwił tak, rodzinnie — jakże nie pomóc, wszyscy jesteśmy ludźmi…

— Nie trzeba już, panie docencie — przerwał mu Azarow.

— Jasne — skinął głową Onisimow. — A czy oprócz Krawca denat miał jakichś bliskich?

— Jak by to powiedzieć — westchnął znacząco Chiłobok. — Oficjalnie to nie, a nieoficjalnie… przychodziła do niego pewna kobieta, nie wiem, narzeczona, czy tak po prostu; Kołomyjec Helena Iwanowna, pracuje po sąsiedzku, w Biurze Konstrukcyjnym, miła osoba…

— Jasne. Widzę, że jesteście świetnie zorientowani — uśmiechnął się Onisimow kierując się ku drzwiom.

Po chwili powrócił z aparatem fotograficznym, kierując w kąt światłomierz.

— Pracownię na czas trwania śledztwa będę zmuszony opieczętować. Zwłoki zostaną przewiezione na ekspertyzę sądowo-lekarską w celu dokonania sekcji. Towarzysze, którzy zajmą się organizacją pogrzebu, winni tam się zwrócić — Onisimow podszedł do zwłok i ujął róg ceraty. — Prosiłbym o odsunięcie się od okna, będzie widniej. Właściwie nie muszę już dłużej was zatrzymywać, towarzysze, przepraszam za niepo…

Nagle urwał, szybkim ruchem podniósł ceratę: na brunatnym linoleum leżał szkielet! Dookoła rozlewała się żółta kałuża, w której kształcie można było dopatrzeć się karykaturalnego konturu sylwetki ludzkiej.

— Ach! — Chiłobok gwałtownie cofnął się za próg.

Azarow poczuł, że słabnie, oparł się o ścianę. Onisimow powolnymi, machinalnymi ruchami składał ceratę i jak zaczarowany patrzył na szkielet, który drwiąco uśmiechał się trzydziestodwuzębnym uśmiechem. Z czaszki bezgłośnie ześliznął się do kałuży kosmyk ciemnorudych włosów.

— Jasne… — mruknął oszołomiony Onisimow. Potem odwrócił się do Azarowa, z dezaprobatą patrząc w szeroko otwarte oczy, ukryte za prostokątnymi okularami. — Dziwne rzeczy tu się u was dzieją, towarzyszu dyrektorze…

Rozdział drugi

— Co możecie powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?

— No, więc…

— Wystarczy. Rozstrzelać. Następny!

Rozmowa

Dla oficera śledczego Onisimowa na razie nic właściwie nie było jasne; porzekadło takie pozostało mu z lepszych czasów, starał się od niego odzwyczaić, ale na próżno. Co więcej, był on zaskoczony i wysoce zaniepokojony takim przebiegiem wydarzeń. Na pół godziny przed telefonem z Instytutu Systemologii lekarz sądowy Zubato, który dyżurował tej nocy razem z nim, wyjechał do wypadku drogowego za miasto. Onisimow pojechał do Instytutu sam. I proszę: na miejscu nie ostygłych jeszcze zwłok pojawił się leżący w tej samej pozycji szkielet. Czegoś takiego nie było jeszcze w praktyce kryminologicznej. Nikt nie uwierzy, że zwłoki s a m e zamieniły się w szkielet — wyśmieją i tyle! I pogotowie też odjechało — chociaż oni mogliby potwierdzić. Nawet zwłok nie zdążył sfotografować…