Выбрать главу

– Chodźmy, proszę – powiedziała Lisa. – Chodźmy na policję albo do kogoś. Ruszmy się. Proszę. Jenny potrząsnęła głową.

– Jesteśmy przeczulone. Nasza wyobraźnia przerasta rzeczywistość. W każdym razie powinnam tam zajrzeć, na wypadek gdyby komuś się coś stało – Angie, Vince'owi, może któremuś dziecku…

– Nie. – Lisa złapała Jenny za ramię, powstrzymywała ją.

– Jestem lekarką. Jestem zobowiązana do udzielenia pomocy.

– Ale jeśli złapałaś zarazka albo coś tam od pani Beck, możesz zainfekować Santinich. Sama tak powiedziałaś.

– Tak, ale może właśnie umierają od tego samego, co zabiło Hildę. Co wtedy? Mogą potrzebować opieki lekarskiej.

– Nie sądzę, żeby to była choroba – stwierdziła ponuro Lisa, wtórując myślom Jenny. – To coś gorszego.

– Co może być gorsze?

– Nie wiem. Ale czuję to. Coś gorszego.

Wiatr znów się obudził i zaszeleścił w krzakach przy werandzie.

– Dobra – powiedziała Jenny. – Zaczekasz tu, aż rzucę okiem na…

– Nie – szybko przerwała Lisa. – Jak ty wchodzisz, to ja też.

– Skarbie, nie odpadnisz i nie dasz mi czadu, jeśli…

– Ja idę – uparcie powtórzyła dziewczyna, puszczając ramię Jenny. – Miejmy to z głowy. Weszły do domu. Jenny stanęła w przedpokoju, zajrzała przez otwarte drzwi z lewej.

– Vince?

Dwie lampy rzucały ciepły złoty blask w każdy zakątek gabinetu Vince'a Santiniego, ale pomieszczenie wionęło pustką.

– Angie? Vince? Jest tam kto?

Żaden dźwięk nie zakłócał grobowej ciszy, chociaż sama ciemność wydawała się czuwać i obserwować – jak niewyobrażalnie wielkie, przyczajone zwierzę.

Po prawej ręce Jenny bawialnia – cała udrapowana w cienie gęste jak ciasno pleciona krepa. Daleko kilka odprysków światła jaśniało po bokach i u dołu dwuskrzydłowych drzwi, dzielących bawialnię od jadalni. Skąpy blask w niczym nie rozpraszał mroku tej strony.

Znalazła na ścianie przycisk światła. Ukazała się bawialnia – pusta.

– Widzisz – powiedziała Lisa. – Nikogo.

– Zajrzyjmy do jadalni.

Przeszły przez bawialnię umeblowaną wygodnymi beżowymi sofami i eleganckimi szmaragdowymi uszakami w stylu królowej Anny. Stereofoniczny gramofon i deck magnetofonowy umieszczono dyskretnie w narożnej meblościance. Stąd dobiegała muzyka. Santini wyszli i zostawili czynny sprzęt.

Jenny otworzyła drzwi do jadalni. Zaskrzypiały lekko.

Tu też nie było nikogo, ale żyrandol oświetlał dziwny obraz. Stół nakryto do wczesnej niedzielnej kolacji: cztery serwetki, cztery puste duże talerze, cztery talerzyki do sałaty, z tego trzy nieskazitelnie czyste, czwarty pełny; cztery zestawy sztućców z nierdzewnej stali, cztery szklanki – dwie napełnione mlekiem, jedna wodą, a jedna bursztynowym płynem, może sokiem jabłkowym. Częściowo roztopione kostki lodu pływały w soku i w wodzie. Na środku stołu naczynia z potrawami: misa z sałatą, półmisek z szynką, rondel z zapiekanką ziemniaczaną i duża płytka waza z groszkiem i marchewką. Poza sałatą, z której zaczerpnięto jedną porcję, jedzenie stało nietknięte. Szynka wystygła. Ale serowa pokrywa zapiekanki była cała i Jenny poczuła pod ręką, że naczynie jest wciąż ciepłe. Jedzenie musiało się znaleźć na stole w ciągu ostatniej godziny, może zaledwie pół godziny temu.

– Wygląda, jakby pognali gdzieś na łeb, na szyję – powiedziała Lisa.

– Jakby zostali porwani – zmarszczyła brwi Jenny.

Kilka niepokojących detali. Na przykład przewrócone krzesło. Leżało na boku, kilka stóp od stołu. Pozostałe krzesła stały przy stole, ale na podłodze leżała duża łyżka i dwuzębny widelec do podawania mięsa. Zmięta serwetka na podłodze w kącie, jakby nie tylko spadła, ale została odrzucona. Na stole przewrócona solniczka.

Drobiazgi. Nic poważnego. Nic, do czego można by się przyczepić.

Ale mimo to Jenny martwiła się.

– Porwani? – Lisa była zdumiona.

– Może.

Jenny nadal mówiła cicho, jak i siostra. Nadal miała niepokojące wrażenie, że coś czyha nie opodal, kryje się, obserwuje – a przynajmniej nasłuchuje.

Paranoja, napomniała samą siebie.

– Jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś porwał całą rodzinę – powiedziała Lisa.

– Więc… mogę się mylić. Prawdopodobnie jedno z dzieci nagle zachorowało i musieli szybko jechać do szpitala w Santa Mira. Coś w tym rodzaju.

Lisa znów obejrzała pokój. Przechyliła głowę, wsłuchując się w cmentarną ciszę.

– Nie, nie wydaje mi się.

– Ani mnie – przyznała Lisa.

Lisa z wolna obeszła stół. Rozglądała się, jakby oczekiwała potajemnej wieści od Santinich. Strach zaczął ustępować miejsca ciekawości.

– Przypomina mi to coś, co kiedyś czytałam w książce o dziwnych wydarzeniach. Wiesz – Trójkąt bermudzki albo coś w tym rodzaju. Kiedyś był taki wielki żaglowiec “Mary Celeste"… jakoś w 1870 albo coś koło tego… W każdym razie znaleźli tę “Mary Celeste" dryfującą na środku Atlantyku. Stoły nakryte do obiadu, ale cała załoga zniknęła. Statek nie został uszkodzony przez sztorm, nie przeciekał, nic z tych rzeczy. Załoga nie miała żadnego powodu, żeby go opuścić. Poza tym łodzie ratunkowe wisiały na swoich miejscach. Lampy się paliły, żagle postawione jak należy i, jak mówiłam, jedzenie stało na stołach. Wszystko było tak jak być powinno, poza tym że załoga znikła co do jednego człowieka. To jedna z największych zagadek morskich.

– Ale w tym na pewno nie ma żadnej wielkiej zagadki – stwierdziła niespokojnie Jenny. – Jestem pewna, że Santini nie zniknęli na zawsze.

Lisa znajdowała się po drugiej stronie stołu. Zatrzymała się i zmrużyła oczy.

– A jeśli zostali porwani, to czy ma to jakiś związek ze śmiercią twojej gosposi?

– Może. Za mało wiemy, żeby mieć pewność.

– Nie uważasz, że powinnyśmy wziąć broń albo coś? – spytała Lisa głosem jeszcze cichszym niż poprzednio.

– Nie, nie. – Jenny spojrzała na nietknięte jedzenie, na którym zastygał tłuszcz. Rozsypana sól. Przewrócone krzesło. Odwróciła się od stołu. – Chodź, skarbie.

– Gdzie teraz?

– Sprawdźmy, czy telefon działa.

Minęły drzwi łączące jadalnię z kuchnią. Jenny zapaliła światło.

Telefon wisiał na ścianie, obok zlewu. Jenny podniosła słuchawkę. Posłuchała. Nacisnęła widełki. Brak sygnału.

Jednakże tym razem aparat nie był kompletnie głuchy, jak w jej własnym domu. Słyszała miękki trzask elektrycznych wyładowań. Numery straży pożarnej i podkomisariatu widniały na naklejce pod aparatem. Mimo braku sygnału Jenny wycisnęła siedem cyfr, żeby połączyć się z policją, ale nie dostała połączenia.

W momencie w którym położyła palce na widełkach, żeby znów je nacisnąć, obudziło się w niej podejrzenie, że ktoś jest na linii, słucha.

– Halo? – odezwała się.

Odległy syk. Jak jajka smażone na patelni.

– Halo? – powtórzyła.

Tylko odległy syk. “Biały szum", jak mówią.

Powiedziała sobie, że to nic. Tylko normalne odgłosy przy podniesionej słuchawce. Ale równocześnie pomyślała, że podczas kiedy ona chciwie nasłuchuje, ktoś inny robi to samo.

Nonsens.

Nonsens czy nie nonsens, lodowaty chłód zjeżył jej włosy na karku i szybko odłożyła słuchawkę.

– Biuro szeryfa nie może być daleko w takim małym miasteczku – powiedziała Lisa…

– Kilka przecznic.

– Czemu tam nie podejdziemy?

Jenny zamierzała przejrzeć pozostałą część domu, na wypadek gdyby Santini leżeli gdzieś ranni albo chorzy. Teraz uderzyła ją myśl, że ktoś mógł podsłuchiwać przez aparat z innego pokoju. Ta możliwość zmieniała wszystko. Nie traktowała lekko powołania lekarza. W gruncie rzeczy lubiła tę specjalną odpowiedzialność idącą w parze z pracą. Była osobą poddającą stałej weryfikacji swe oceny, inteligencję i wytrzymałość. Lubiła stawiać czoło przeciwnościom. Ale teraz odpowiadała w pierwszym rzędzie za Lisę i siebie samą. Być może najmądrzej było zwrócić się do zastępcy szeryfa, Paula Hendersona, wrócić z nim, a potem przejrzeć resztę domu.