Выбрать главу

— Tu nie ma kobiet — mruknął Abdikadir. — Nie przejmuj się.

— Nie przejmuję się. — Mówiła sobie, że dziś przydarzyło się jej zbyt wiele, aby niepokoiło ją kilku kawalerzystów w białych hełmach i kiltach, rzucających na nią pożądliwe spojrzenia. Ale w rzeczywistości żołądek podchodził jej do gardła; pojmanie nigdy nie wychodziło kobiecie na zdrowie.

Ciężkie wrota były otwarte i właśnie przejeżdżały przez nie wozy ciągnione przez muły. Coś, co wyglądało jak rozebrane działo, spoczywało na grzbietach kilku innych mułów. Prowadzili je hinduscy kawalerzyści — jak usłyszała Bisesa, biali żołnierze nazywali ich sipajami.

Wewnątrz fortu panowała atmosfera krzątaniny i zorganizowanego działania. Ale, pomyślała Bisesa, bardziej godne uwagi było to, czego tu brakowało, mianowicie jakichkolwiek pojazdów mechanicznych, anten radiowych czy satelitarnych.

Zaprowadzono ich do czegoś w rodzaju poczekalni, mieszczącej się w głównym budynku. Kiedy się tam znaleźli, McKnight rozkazał:

— Rozbierzcie się. — Powiedział, że starszy sierżant nie dopuści ich przed oblicze kapitana bez dokładnego sprawdzenia, co ukrywają pod grubymi kombinezonami.

Bisesa zmusiła się do uśmiechu.

— Myślę, że po prostu chcecie zerknąć na mój tyłek. — Z zadowoleniem zobaczyła, że na twarzy McKnighta pojawił się wyraz prawdziwego zaskoczenia. Wtedy zaczęła zdejmować kolejne warstwy swego stroju, zaczynając od butów.

Pod kombinezonem miała uprząż, w której kieszeniach znajdowały się manierka z wodą, mapy, noktowizor, kilka paczuszek gumy do żucia, mała apteczka, pozostałe wyposażenie ratunkowe i sprzęt — oraz telefon, który miał na tyle rozumu, żeby się nie włączać. Wepchnęła bezużyteczny mikrofon do zewnętrznej kieszeni. Następnie zdjęła koszulę i spodnie. Kiedy byli już w T-shirtach i krótkich spodenkach, powiedziano im, że to wystarczy.

Byli nieuzbrojeni, jeśli nie liczyć noża bagnetowego, który Abdikadir miał przypięty pod uprzężą. Wręczył go McKnightowi z pewnym wahaniem. McKnight wziął noktowizor i przytknął do oczu, wyraźnie zdumiony. Małe plastikowe pudełka z narzędziami otworzono i przeszukano.

Wtedy pozwolono im znów się ubrać i zwrócono większość ekwipunku, z wyjątkiem noża i jak zauważyła Bisesa z rozbawieniem, gumy do żucia.

Następnie, ku zdziwieniu Bisesy, kapitan Grove kazał im czekać.

Siedli obok siebie w jego gabinecie, na twardej drewnianej ławie. Koło drzwi stał żołnierz z bronią gotową do strzału. Pokój kapitana wyróżniał się pewnym komfortem, a nawet elegancją. Na drewnianej podłodze leżały plecione z sitowia maty, a na jednej z pomalowanych na biało ścian wisiały kaszmirowe dywaniki. Był to najwyraźniej gabinet zawodowca. Na dużym drewnianym biurku piętrzyły się stosy papierów i tekturowe teczki, a w kałamarzu tkwiło pióro. Było też kilka osobistych akcentów, jak leżąca na biurku piłeczka polo i wielki zegar szafkowy, który żałośnie tykał. Ale nie było światła elektrycznego, a jedynie lampy naftowe, których blask uzupełniał słabnące światło padające z małego okna.

Bisesa zmusiła się do szeptu:

— To jest jak muzeum. Gdzie są radia, telefony? Wszędzie tylko papiery.

Abdikadir powiedział:

— A mimo to oni władają imperium. Popatrzyła na niego.

— Oni? Jak myślisz, gdzie my jesteśmy?

— W Jamrud — powiedział bez wahania. — To forteca — dziewiętnastowieczna forteca — zbudowana przez Sikhów i utrzymywana przez Brytyjczyków.

— Byłeś tutaj?

— Widziałem zdjęcia. Studiowałem historię, w końcu to mój region. Ale książki przedstawiają to jako ruiny.

Bisesa zmarszczyła brwi, nie pojmując.

— Jednak teraz to nie są ruiny.

— Ich wyposażenie — mruknął Abdikadir. — Zauważyłaś? Owijacze i pasy z szelkami naramiennymi. A ta ich broń — to karabiny jednostrzałowe odtylcowe Martini-Henry’ego i Snidera. Wyjątkowo przestarzałe. Nie używano ich od czasu, gdy Anglicy byli tu w dziewiętnastym wieku, ale nawet oni zastąpili je karabinami Lee Metforda, Gatlinga i Maxima, jak tylko stały się osiągalne.

— Kiedy to było? Abdikadir wzruszył ramionami.

— Nie jestem pewien. Chyba pod koniec dziewiętnastego wieku.

— Dziewiętnastego wieku?

— Próbowałaś uruchomić radio ratunkowe? — Oboje mieli urządzenia sygnalizacyjne wszyte w uprząż, jak również miniaturowe nadajniki radiowe, których na szczęście nie wykryto podczas kontroli.

— Nie udało mi się. Telefon też nie działa. Brak kontaktu, tak samo jak przedtem, w powietrzu. — Lekko zadrżała. — Nikt nie wie, gdzie jesteśmy ani gdzie spadliśmy. Ani też czy żyjemy. — Wiedziała, że to nie sama katastrofa ją przeraża. Było to poczucie utraty kontaktu — odcięcia od świata, w którym tkwiła od urodzenia. Dla obywatela dwudziestego pierwszego wieku było to niespotykane, zbijające z tropu uczucie odizolowania.

Dłoń Abdikadira dotknęła jej dłoni i Bisesa była wdzięczna za ten dotyk pełen ludzkiego ciepła. Abdikadir powiedział:

— Wkrótce zacznie się akcja poszukiwawczo-ratunkowa. Ten rozbity Ptak to wyraźny znak rozpoznawczy. Chociaż już robi się ciemno.

Jakoś zapomniała o tej dziwnej okoliczności.

— Jest za wcześnie na zmierzch.

— Tak. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem zmęczony, jak po długiej podróży…

Wpadł kapitan Grove, któremu towarzyszył ordynans; na ten widok, wstali. Grove był niskim, zaaferowanym mężczyzną koło czterdziestki. Miał lekką nadwagę i był ubrany w mundur khaki. Bisesa zauważyła, że miał zakurzone buty i owijacze; pomyślała, że praca jest dla niego ważniejsza niż wygląd zewnętrzny. Jednak miał wielkie, sumiaste wąsy, największe, jakie widziała Bisesa poza ringiem zapaśników.

Grove stanął przed nimi z rękami na biodrach, spoglądając gniewnie.

— Batson powiedział mi, jak się nazywacie i jakie są wasze stopnie. — Mówił w sposób urywany i dziwnie staromodny, jak brytyjscy oficerowie w filmach z czasów Drugiej Wojny Światowej. — I poszedłem obejrzeć tę waszą maszynę. Bisesa powiedziała:

— Braliśmy udział w pokojowej misji rozpoznawczej. Grove uniósł brwi.

— Widziałem waszą broń. To była misja „rozpoznawcza”?! Abdikadir wzruszył ramionami.

— Jednak mówimy prawdę.

Grove powiedział:

— Proponuję, abyśmy przeszli do rzeczy. Najpierw chcę was poinformować, że zajęliśmy się waszym człowiekiem, najlepiej jak umieliśmy.

— Dziękuję — chłodno powiedziała Bisesa.

— Zatem… kim jesteście i co robicie w moim forcie?

Bisesa zmrużyła oczy.

— Nie możemy wam niczego zdradzić, poza nazwiskiem, stopniem, numerem identyfikacyjnym… — Zamilkła, gdy spostrzegła na twarzy Grove’a wyraz zdumienia.

Abdikadir powiedział łagodnie:

— Nie jestem pewien, czy nasze konwencje wojenne mają tutaj zastosowanie, Biseso. A poza tym mam wrażenie, że cała ta sytuacja jest tak dziwna, że dla nas wszystkich najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy otwarcie. — Patrzył na kapitana wyzywająco.

Grove szorstko skinął głową. Usiadł za biurkiem i roztargnionym gestem kazał im usiąść na ławie. Powiedział:

— Przypuszczam, że na chwilę mogę zapomnieć o najbardziej prawdopodobnej możliwości, że jesteście szpiegami pracującymi dla Rosji lub jej sojuszników, którym powierzono jakąś misję destabilizacyjną. Może nawet doprowadziliście do utraty łączności, która nas dotknęła… Jak mówię, zostawmy to. Mówicie, że zostaliście czasowo oddelegowani z brytyjskiej armii i jesteście tutaj, aby zapewnić pokój. Ja także po to tu jestem. Powiedzcie, w jaki sposób latanie tym wirującym dziwolągiem może temu służyć. — Był pełen werwy, ale wyraźnie niepewny.