Выбрать главу

Dołączył do nich Cecil de Morgan, faktor.

— Jeśli to jadoo [Jadoo w języku hindi oznacza magię, czary (przyp. tł.).], chciałbym wiedzieć, na czym polega sekret. Ej, ty. — Podszedł do jednego z sipajów. — Twój kij do krykieta, mogę pożyczyć…? — Chwycił kij i pomachał nim w powietrzu. Przesuwał go wokół unoszącej się w powietrzu kuli. — Widzisz? Niemożliwe, żeby coś ją podtrzymywało, nie ma żadnego niewidzialnego przewodu czy szklanego pręta, choćby nie wiem jak był powykrzywiany.

Sipaje nie byli tak rozbawieni.

— Asli nahinl Fareib! Ruddy mruknął:

— Niektórzy mówią, że to jest Oko, Złe Oko. Może potrzebujemy nuzoo-watto, żeby odwrócić jego złowrogie spojrzenie.

Josh położył mu dłoń na ramieniu.

— Przyjacielu, myślę, że Indie upoiły cię bardziej, niż jesteś skłonny przyznać. To prawdopodobnie balon wypełniony gorącym powietrzem. Nic ponadto.

Ale uwagę Ruddy’ego odwrócił niższy rangą oficer, który wyglądał na zaniepokojonego, kiedy przeciskał się przez tłum, wyraźnie kogoś szukając. Ruddy pośpieszył, aby z nim porozmawiać.

— Balon, powiadasz? — powiedział de Morgan do Josha. — To jakim cudem unosi się nieruchomo na wietrze? I popatrz! — Zamachnął się kijem nad głową jak siekierą i trzasnął w unoszącą się kulę. Rozległ się głośny brzęk i ku zdziwieniu Josha kij zwyczajnie odbił się od kuli, która pozostała nieruchoma, jakby była osadzona w skale. De Morgan uniósł kij i Josh zobaczył, że drewno rozszczepiło się. — Cholerstwo skaleczyło mnie w palce! Teraz łaskawie mi powiedz, czy widziałeś kiedykolwiek coś takiego.

— Ja nie — przyznał Josh. — Ale jeśli ktoś może ubić na tym jakiś interes, Morgan, jestem pewien, że właśnie pan.

— De Morgan, Joshua — De Morgan był faktorem, który dobrze zarabiał, zaopatrując Jamrud oraz inne forty leżące na Granicy. Miał około trzydziestu lat, był wysokim, otyłym mężczyzną. Nawet tutaj, z dala od najbliższego miasta, miał na sobie nowy strój khaki jasnooliwkowego koloru, błękitny krawat i kask tropikalny, biały jak śnieg. Josh zaczynał rozumieć, że faktor jest typem człowieka, którego pociągały obrzeża cywilizacji, gdzie można było sporo zarobić i niezbyt przestrzegano przepisów prawa. Oficerowie odnosili się z dezaprobatą do niego i jemu podobnych, ale de Morgan cieszył się wśród ludzi niemałą popularnością, dostarczał bowiem piwo i tytoń, a nawet w miarę możliwości prostytutki i od czasu do czasu haszysz dla oficerów, a także dla Ruddy’ego.

Pomimo demonstracji de Morgana wyglądało na to, że przedstawienie dobiegło końca. Kiedy kula nie poruszała się i nie obracała, ani też nie otworzyła się i nie zaczęła strzelać, widzowie zaczęli się nudzić. Poza tym niektórzy z nich drżeli z zimna w to nietypowo chłodne popołudnie, gdy wiatr z północy nie ustawał. Kilku wróciło do fortu i grupa zaczęła się rozpraszać.

Ale naraz na skraju grupy rozległ się krzyk, pojawiło się jeszcze coś niezwykłego. Wietrząc kolejną okazję, de Morgan z rozszerzonymi nozdrzami pobiegł w tę stronę.

Ruddy szarpnął Josha za ramię.

— Wystarczy tych magicznych sztuczek — powiedział. — Powinniśmy wracać. Obawiam się, że niebawem będziemy mieli mnóstwo roboty!

— Co masz na myśli?

— Właśnie gadałem z Brownem, który rozmawiał z Townshendem, który z kolei usłyszał coś, co mówił Harley… — Kapitan Harley był oficerem politycznym w forcie i podlegał bezpośrednio Agencji Politycznej w Khyber, będącej ekspozyturą administracji tej prowincji, której zadaniem było utrzymywanie kontaktów dyplomatycznych z wodzami plemion Pasztunów i Afganów. Nie po raz pierwszy Josh pozazdrościł Ruddy’emu kontaktów z młodszymi oficerami fortu. — Nasza łączność została zerwana — zadyszanym głosem powiedział Ruddy.

Josh zmarszczył brwi.

— Co masz na myśli, czy znowu przecięto przewód telegraficzny? — Kiedy przerwano połączenie z Peszawarem, trudno było sporządzać kopie dla archiwum; redaktor Josha w dalekim Bostonie nie okazywał zrozumienia wobec opóźnień spowodowanych dostarczaniem wiadomości do miasta na koniu.

Ale Ruddy powiedział:

— Nie o to chodzi. Heliografy też padły. Od świtu nie widzieliśmy najmniejszego błysku światła od strony stacji na północ i na zachód stąd. Według Browna kapitan Grove właśnie wysyła patrole. Cokolwiek się wydarzyło, musi mieć charakter powszechny i być dobrze skoordynowane.

Heliografy były prostymi, przenośnymi urządzeniami sygnalizacyjnymi, składającymi się ze zwierciadeł zainstalowanych na składanych trójnogach. Na wzgórzach między Jamrud a Khyber, jak również w kierunku Peszawaru, rozmieszczono szereg stanowisk łączności wyposażonych w heliografy. Dlatego właśnie kapitan Grove tam, w forcie, robił wrażenie tak zaniepokojonego.

Ruddy powiedział:

— W terenie pasztuńskie dzikusy — albo zabójcy Amira — poderżnęli gardła chyba z setce Brytyjczyków, albo może, co gorsza, uczynili to ci rosyjscy marionetkowi władcy! — Kiedy Ruddy przedstawiał tę makabryczną możliwość, w jego oczach za grubymi szkłami malował się wyraz ożywienia.

— Cieszysz się ze zbliżającej się wojny, jak może jedynie cywil — powiedział Josh.

Broniąc się, Ruddy odparł:

— Jeśli nadejdzie taka chwila, będę się bronił. Ale tymczasem moimi kulami są słowa… i twoimi także, Joshua, więc mnie nie pouczaj. — Wrócił mu zwykły dobry humor. — To podniecające, co? Nie możesz zaprzeczyć. Przynajmniej coś się dzieje! Chodź, bierzmy się do roboty! — Po czym obrócił się i pobiegł z powrotem do fortu.

Josh ruszył za nim. Wydawało mu się, że słyszy jakby łopot skrzydeł wielkiego ptaka. Odwrócił się. Ale w tym momencie wiatr zmienił kierunek i dziwny dźwięk ucichł.

Kilku kawalerzystów wciąż bawiło się Okiem. Jeden z nich wspiął się na ramiona drugiego, chwycił Oko obiema dłońmi i na chwilę zawisł w powietrzu. Następnie, śmiejąc się, puścił się i spadł na ziemię.

Kiedy Ruddy znalazł się z powrotem w pokoju, natychmiast poszedł do biurka, przyciągnął do siebie stos papieru, odkręcił kałamarz i zaczął pisać.

Josh patrzył na niego.

— Co masz zamiar napisać?

— Za chwilę będę wiedział. — Pisał, nie przestając mówić. Był niechlujny: w ustach jak zwykle tkwił mu turecki papieros, a kropelki atramentu rozpryskiwały się wokół. Josh już się nauczył, żeby chować przed nim swoje rzeczy. Ale mógł tylko podziwiać jego biegłość.

Josh ospale położył się na łóżku, zaplótłszy dłonie pod głową. W odróżnieniu od Ruddy’ego musiał uporządkować myśli, zanim był w stanie cokolwiek napisać.

Podobnie jak dla poprzednich zdobywców Granica miała dla Brytyjczyków strategiczne znaczenie. Na północ i na zachód od niej leżał Afganistan, przepołowiony pasmem Hindukuszu. Niegdyś przełęczami tych gór maszerowały armie Aleksandra Wielkiego oraz hordy Czyngis-chana i Tamerlana, znęcone tajemniczością i bogactwem leżących na południu Indii. Sam fort w Jamrud zajmował kluczowe położenie, leżąc w jednej linii z przełęczą Khyber, między Kabulem a Peszawarem.

Ale sama prowincja była czymś więcej niż tylko korytarzem dla obcych wojsk. Miała mieszkańców, którzy uważali tę krainę za swoją, Pasztunów, rasę wojowniczą, dziką, dumną i przebiegłą. Pasztunowie byli żarliwymi muzułmanami, którzy kierowali się własnym kodeksem honorowym zwanym pakhtunwali. Dzielili się na plemiona i klany, ale to rozczłonkowanie było źródłem znacznej płynności. Bez względu na to, jak dotkliwej klęski doznało jakieś plemię, z gór przybywali jego pobratymcy ze staromodnymi strzelbami o długich lufach, swymijezails. Josh poznał kilku Pasztunów, których Brytyjczycy wzięli do niewoli. Uważał ich za najbardziej zamkniętych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkał. Jednakże brytyjscy żołnierze darzyli ich pewnym szacunkiem. Niektórzy Szkoci mówili nawet, że pakhtunwali nie różnił się zbytnio od ich własnego kodeksu honorowego.