Выбрать главу

W ciągu wielu stuleci liczne armie najeźdźców spotykała klęska za klęską na Granicy, którą jeden z administratorów Imperium nazwał „ciernistym i nieprzycinanym żywopłotem”. Nawet teraz władza potężnego Imperium Brytyjskiego rozciągała się niewiele dalej niż do szlaków komunikacyjnych; wszędzie indziej prawo stanowiły plemiona i broń.

A dzisiaj Granica znów była areną międzynarodowej intrygi. Zazdrosne imperium znów spoglądało głodnym wzrokiem na Indie. Tym razem była to Rosja. Zainteresowanie Wielkiej Brytanii było oczywiste. Rosji czy popieranej przez Rosję Persji w żadnym wypadku nie można było pozwolić na wejście do Afganistanu. Dlatego przez dziesiątki lat Brytyjczycy starali się pilnować, aby w Afganistanie rządził Amir, skłonny do współpracy z Anglikami, a gdyby to się nie udało, byli przygotowani do prowadzenia wojny o Afganistan. W końcu tłumione starcia doprowadziły do wrzenia. Właśnie w tym miesiącu Rosjanie, wprawdzie z wolna, lecz stale, posuwali się do przodu od strony Turkiestanu i teraz zbliżali się do Pandjeh, ostatniej oazy przed afgańską granicą, obskurnej gospody, która nagle stała się przedmiotem uwagi całego świata.

Josh uważał, że cała ta międzynarodowa gra jest przerażająca. Wskutek prostej geograficznej logiki było to miejsce, gdzie ścierały się wielkie imperia i pomimo oporu Pasztunów ta straszna konfrontacja miażdżyła ludzi, którzy mieli nieszczęście tam się urodzić. Czasami zastanawiał się, czy tak będzie w przyszłości, jeśli to pechowe miejsce było skazane na to, by zawsze było areną wojny i o jakie niewyobrażalne skarby ludzie mogliby tutaj walczyć.

— A może pewnego dnia — kiedyś powiedział do Ruddy’ego — ludzie zapomną o wojnach, tak jak dorastające dziecko zapomina o zabawkach z czasu swego dzieciństwa.

Ale Ruddy tylko prychnął przez wąsy.

— Ba! I czym się zajmą, przez cały dzień będą grali w krykieta? Josh, ludzie będą zawsze prowadzili wojny, ponieważ zawsze będą ludźmi, a wojna to zawsze zabawa. — Josh był naiwny, jak Amerykanin z klapkami na oczach, z dala od domu, a „młodość musi się wyszumieć”, stwierdził dziewiętnastoletni Ruddy.

W niecałe pół godziny Ruddy skończył pisać. Odchylił się w krześle, patrząc przez okno na czerwieniejące światło i utkwiwszy swe krótkowzroczne oczy w czymś, czego Josh nie widział.

— Ruddy — jeżeli to poważna sprawa — myślisz, że nas odeślą do Peszawaru?

Ruddy prychnął.

— Mam nadzieję, że nie. Po to tu jesteśmy. — Przeczytał ze swego rękopisu. — „Pomyślcie o tym! Daleko, za Hindukuszem, maszerują — w swych zielonych lub szarych kurtkach — maszerują pod znakiem dwugłowego orła cara. Wkrótce przekroczą przełęcz Khyber. Ale na południu gromadzą się jeszcze liczniejsze kolumny, ludzie z Dublina i Delhi, Kalkuty i Colchester, których połączył wspólny cel, są gotowi oddać życie za Wdowę z Windsoru”… Zawodnicy są na stanowiskach, sędziowie gotowi, zakłady zamknięte. A my tutaj na linii końcowej! Co o tym myślisz powiedz, Josh…

— Naprawdę potrafisz być denerwujący, Ruddy.

Ale zanim Ruddy zdążył odpowiedzieć, do środka wpadł Cecil de Morgan. Faktor miał zaczerwienioną twarz, był zasapany, a jego ubranie pokryte było kurzem.

— Musicie przyjść, chłopaki, och, chodźcie zobaczyć, co znaleźli!

Josh z westchnieniem wygramolił się z łóżka. Czyż tego dnia dziwnym wydarzeniom nie będzie końca?

Szympans — to była pierwsza myśl Josha. Szympans, schwytany w siatkę maskującą, leżący biernie na podłodze. A koło niego mniejszy kłębek z drugim zwierzęciem, zapewne dzieckiem. Uwięzione zwierzęta zostały przyniesione do obozu na żerdziach wetkniętych w siatkę. Dwóch sipajów rozplątywało większy kłębek.

W pobliżu kręcił się de Morgan.

— Złapali je na północ stąd — dwóch szeregowych, którzy byli na patrolu — zaledwie o jakąś milę od obozu.

— To po prostu szympans — powiedział Josh. Ruddy szarpał wąsy.

— Ale ja nigdy nie słyszałem o szympansie w tej części świata. Czy w Kabulu jest zoo?

— On nie jest z zoo — wysapał de Morgan. — I to nie jest szympans. Ostrożnie, chłopaki…

Sipajowie zdjęli ze zwierzęcia siatkę. Jego futro było przesiąknięte krwią. Zwinęło się w kulę, z nogami przyciągniętymi do piersi i długimi rękami owiniętymi wokół głowy. Mężczyźni trzymali żerdzie jak pałki i Josh dojrzał na grzbiecie zwierzęcia ślady po uderzeniach.

Zwierzę zdało sobie chyba sprawę, że zdjęto siatkę. Opuściło ręce i nagłym, płynnym ruchem poturlało się i przykucnęło, lekko opierając się knykciami o ziemię. Ludzie cofnęli się ostrożnie, a zwierzę spojrzało na nich.

— Mój Boże, to samica — wyszeptał Ruddy.

Jeden z sipajów, krzepki mężczyzna, z ociąganiem wystąpił naprzód. Wyciągnął żerdź przed siebie i szturchnął zwierzę w zad. Warknęło i kłapnęło wielkimi zębami. Ale sipaj nie przestawał. W końcu zwierzę z wdziękiem — i swoistą godnością, pomyślał Josh — wyprostowało nogi i wstało.

Josh usłyszał, jak Ruddy gwałtownie wciągnął powietrze.

Zwierzę miało ciało szympansa, co do tego nie było żadnych wątpliwości, obwisłe piersi, powiększone narządy płciowe i różowe pośladki; kończyny także miały proporcje typowe dla małpy człekokształtnej. Ale stało wyprostowane na długich nogach, które jak wyraźnie widział Josh, były połączone z miednicą jak u człowieka.

— Wielki Boże — powiedział Ruddy. — Ona jest jak karykatura kobiety — to monstrum!

— Żadne monstrum — powiedział Josh. — Pół człowiek, pół małpa. Czytałem, że współcześni biologowie dyskutują o takich sprawach, o stworzeniach, które sytuują się między nami a zwierzętami.

— Widzicie? — de Morgan zerkał to na jednego, to na drugiego z wyrazem wyrachowania na twarzy. — Czy kiedykolwiek, kiedykolwiek widzieliście coś takiego? — Obszedł zwierzę dookoła.

Krzepki sipaj powiedział z silnym akcentem:

— Niech pan uważa, sahib. Ma tylko cztery stopy wzrostu, ale potrafi drapać i kopać, mówię panu.

— Nie małpa, ale człowiek-małpa… Musimy zabrać ją do Peszawaru, a potem do Bombaju i do Anglii. Pomyślcie, jaką sensacją będzie w ogrodach zoologicznych! A może nawet w teatrach… Nic takiego nie ma, nawet w Afryce! To bez wątpienia sensacja.

Mniejsze zwierzę, wciąż owinięte siatką, wydawało się wracać do przytomności. Przetoczyło się i zamamrotało słabym głosem. Samica zareagowała natychmiast, jak gdyby dotąd nie zdawała sobie sprawy, że jej małe też tu jest. Skoczyła w stronę dziecka.

Sipajowie natychmiast zdzielili ją pałkami. Zakręciła się i kopnęła, ale przycisnęli ją do ziemi.

Ruddy rzucił się na nich ze zjeżonymi brwiami.

— Na miłość boską, nie tłuczcie jej tak! Nie rozumiecie? To matka. I patrzcie na jej oczy, patrzcie! Czyż ich wyraz nie będzie zawsze was prześladował?… — Ale człowiek-małpa wciąż walczył, sipajowie wciąż walili go pałkami, a de Morgan wrzeszczał przestraszony, że jego skarb ucieknie albo co gorsza, zostanie zabity.